Kiedyś, niestety dobre ćwierć wieku temu, doświadczyłem tego na własnej skórze. Trudno mówić o szczególnym kombatanctwie, ale sprawa była na tyle charakterystyczna, że wyryła mi się w pamięci. Podczas studiów z kolegami wynajmowaliśmy mieszkanie w pobliżu warszawskiej Starówki, na której czasem kogoś spotykaliśmy, bo wtedy jeszcze chłopcy spotykali z dziewczynami, a dziewczyny z chłopcami, nie z fotkami i opisami z Tindera. Kiedyś poznaliśmy dziewczyny z Izraela, żeby było jasne - pełnoletnie studentki i chcieliśmy je gdzieś zabrać na kawę, czy coś w tym rodzaju. Gdy tylko zaczęliśmy się razem oddalać, przybiegł groźny facet w dresowej kurtce i poznane koleżanki nam zabrał, wrogo łypiąc. Na drugi dzień, Andrzej, starszy kolega z redakcji, w której zaczynałem pisać, piszący książki o Bliskim Wschodzie, wyjaśnił mi, że facet był z izraelskiego wywiadu Szin Bet, a pod dresem miał pistolet, może nawet pistolet maszynowy Uzi. Czego by tam zresztą nie miał, przez niego nie poznaliśmy z kumplem dwóch młodych Żydowek. Nie trzymaliśmy się z nimi za ręce, nie pomachaliśmy na do widzenia, a potem nie wymieniliśmy kilku listów, póki i nam, i im by się to nie znudziło, jak to bywało w tych niemal preinternetowych czasach. W sumie ze względu na traumę może powinienem domagać się od Izraela odszkodowania, ale obawiam się, że sprawa się przedawniła. A mówiąc całkiem poważnie, była ona przykładem wołającej o pomstę do nieba patologii. My, błędy systemowe Nie pamiętam, czy spotkane wówczas 20-latki były z "polskich Żydów". I tak musiały być jakimś systemowym błędem, bo przecież podobnie jak dziesiątki tysięcy swoich rówieśników miały zostać obwiezione po Polsce pod ścisłą ochroną, kontrolą, bez żadnego zbędnego kontaktu z tubylczą ludnością. Miały obejrzeć miejsce potwornej kaźni swojego narodu, żydowski Kazimierz, za pleców uzbrojonych facetów miały zobaczyć kawałek Krakowa i Warszawy. Dzieciaki przywiezione z kraju ogarniętego wojnami, zagrożonego terroryzmem, zaminowanego, w Polsce końca lat 90. wpędzano w paranoję, że nieustannie im coś grozi. Może i był w tym jakiś polityczny zamysł. Wbite w ziemię obozem w Auschwitz miały czuć, że on mentalnie tu dalej trwa, by tym bardziej chciały identyfikować się z nowym światem swojego narodu? Tylko dlaczego takiego cyrku nie urządzano w Berlinie, Monachium lub Wiedniu? Normalność jako warunek Chwalić Boga - i to bez względu, w której z religii - właśnie z tym kończymy. Umowa, którą zawarły nasze ministerstwa, wzbudziła znowu pewne kontrowersje i spekulacje, a formalnie jest tajna, choć - uczciwie mówiąc - dla chcącego nic trudnego. Widziałem ją. Zakłada, że ochronę żydowskich wycieczek ma zapewniać strona polska, co wygląda na rozwiązanie względnie normalne. Do Polski nie mają przyjeżdżać uzbrojeni izraelscy agenci, co już było patologią patologii. Teoretycznie w przypadku "podniesionego ryzyka" strona żydowska może skorzystać z usług agencji ochroniarskich, ale na chłopski rozum, wiadomo, że jak jest podniesione ryzyko, to i tak żadne wycieczki się nie odbędą. I co najważniejsze, młodzi Żydzi mają obowiązkowo spotykać się ze swoimi rówieśnikami z Polski i zwiedzić dodatkowo kilka zabytków oraz miejsc związanych z kulturą. W jakiej, swoją drogą, psychozie tkwiły nasze relacje, że strona polska musiała stawiać to jako warunek! Jeśli w tym wszystkim nie było rosyjskiej ręki, to znaczy, że nie musi ona być, by faktycznie była. Szkoda, że tak nie było wtedy, w latach 90. Ale mam nikłą nadzieję, że dwie ładne panie w średnim wieku w Izraelu, zajmując się dziećmi, a może i nawet wnukami, czasem wspomną, że były na warszawskim Starym Mieście. Że spotkały dwóch, fajnych, młodych Polaków. I, że wbrew izraelskim polonofobom, podlizującym im się Polakom polonofobom i polskim antysemitom, ich wrogiem był wtedy, tak naprawdę, uzbrojony testosteron w dresie przysłany przez ich kraj. By był wrogiem normalności.