Odcięcie, sparaliżowane firmy, kompletna blokada jakiegokolwiek funkcjonowania, brak komunikacji. Nie, to nie scenariusz rosyjskiego albo innego ataku. To w wielu miejscach wydarzyło się w ostatnich dniach naprawdę. Od kilkorga znajomych usłyszałem podobne relacje. Kilka dni temu trochę powiało i pozrywało przewody elektryczne. W mieście z reguły w miarę szybko naprawiają, ale jak ktoś uciekł na wieś to gorzej. A przecież podczas epidemii spora część z nas tak zrobiła. Powynosiła się za miasto i pracuje zdalnie. Niby sielanka. Póki prądu nie braknie. Wystarczył sam prąd. Putin nie musiał gazu odcinać. Sekciarze nie musieli burzyć masztów telekomunikacyjnych z powodu morderczych fal, które mają wydzielać w związku z technologią 5G. Terroryści nie musieli truć wody. Wystarczyło, że gałęzie pozrywały druty, a potem ciągle wiało, więc nawet jak naprawiano to w innym miejscu znowu były zerwane. Brak prądu wystarczy, by sparaliżować wszystko. Gazowy piec sterowany jest prądem, podobnie pompa w studni. W naszych czasach wybieramy między setką źródeł energii, a żadnego nie da się używać bez zwykłej elektryczności. Podobnie z routerem. Większość współczesnych komórek ma baterię działającą kilkanaście godzin bez ładowania. Znajoma nie mogła nawet drzwi od garażu otworzyć czy zadzwonić po taksówkę. Koniec świata, bo wiatr był przez kilka dni. Awarie z reguły po jednym, dwóch dniach usunięto. Pechowcy - a czasem szczęśliwcy, bo ileż może się wtedy wydarzyć - spędzili weekend przy świeczkach, czasem dzień dłużej. Starsi, pamiętający peerelowskie stopnie zasilania, być może z sentymentem wspomnieli także milsze aspekty swojej młodości. Ale co by było, gdyby było to faktycznie coś więcej niż wiatr? Tych kilka dni, kiedy powiało, kiedy do iluś osób nie można było się dodzwonić, kiedy życie bez Instagrama i Messengera ujawniało, że poza nimi już nic w tym życiu nie ma, kiedy trzeba było nosić wodę w wiadrach, uświadamia jak tak naprawdę jesteśmy bezbronni. Bo co swoją drogą byłoby, gdyby to nie był tylko umiarkowanie silny wiatr wiejący bez przerwy przez kilka dni? Łaciński źródłosłów słowa cywil czerpie od słowa obywatel, ale w dzisiejszej Polsce to człowiek rozbrojony i nieporadny. Nie, nie domagam się, jak część prawicy, byśmy wzorem Szwajcarów trzymali karabiny w domach albo wzorem Amerykanów kupowali broń półautomatyczną w sklepach wędkarskich na dowód osobisty. Nie zachęcam, byśmy wzorem prepersów budowali bunkry i gromadzili suchary w piwnicach. Ale, zaczynając od siebie. Nie sądzę, bym był w stanie sprawnie przeprowadzić akcję reanimacyjną, choć uczono mnie tego w szkole średniej i na kursie prawa jazdy w ubiegłym tysiącleciu. Szczerze mówiąc, nie wiem, czy poradziłbym sobie porządnie z gaśnicą, bo używałem jej raz i to ze 20 lat temu. Czy to nadal tak samo działa? Paru rzeczy co prawda nauczyłem się jako dorosły w górach, ale nie mieszkam na Rysach, a w Warszawie. Mój byt uzależniony jest od jakiś administracji, straży, regulacji. Co dopiero mówić, o systemach awaryjnego zasilania w domach czy organizowanych na poziomie lokalnym. Nie na Ukrainie, nie w Tybecie ani na australijskiej pustyni, a w spokojnej Bawarii znajomi trzymają w domu mrożony chleb, zapas wody, kanister z paliwem, mają awaryjny generator prądu. Na wszelki wypadek i ponoć tak samo robią ich sąsiedzi. A my? Jesteśmy jak świnki morskie w klatce troskliwej dziewczynki. Dobrze odżywieni, zadbani, ale kompletnie nieporadni. W przypadku problemów potrafimy jedynie popiszczeć, by przyszła pani i dała sianka. Ale w przeciwieństwie do świnek możemy też spróbować to zmienić. Dobrze, gdyby - o ironio - pomogłoby nam w tym państwo. Może byłoby to bardziej wartościowe niż kolejne lekcje seksu albo patriotyzmu, bo obawiam się, że implementacja jednych przez naszą lewicę, a drugich przez naszą prawicę może skutecznie zniechęcić do jednego i drugiego. Lepiej już uczyć jak żyć bez prądu i komórki. Co zresztą, każdemu od czasu do czasu się przyda.