Wyobraźmy sobie człowieka, mieszkańca odległej krainy, a najlepiej przybysza z innej planety, który ląduje w Polsce nic nie wiedząc o niej, ani o historii naszego regionu i chce się z nią zapoznać poprzez ogląd architektury. Załóżmy, że przybywa z miejsca o tyle zbliżonego kulturowo, że pomniki, grobowce i pałace spełniają w jego cywilizacji tę samą rolę, którą odegrały w znakomitej większości cywilizacji ludzkich. Rusza przez Warszawę. Któż jest najważniejszy? Prezydent, premier, któryś marszałek? Jeśli będzie mierzył rozmiarami pałacu, a także jego reprezentatywnością to śmiało może uznać, że jednym z najważniejszych ludzi jest ambasador rosyjski, którego neoklasycystyczno-stalinowski pałac ulokowano w kilkuhektarowym parku w centrum miasta. Nasz przybysz jeszcze chwilę temu mógł dowiedzieć się o rozlicznych nieruchomościach, które ten ważny pan i jego przyboczni mają do dyspozycji, w dużym, niegdyś bardzo wystawnym osiedlu wieżowców na Sielcach. Jeśli gość znajdzie się z kolei na ulicy Żwirki i Wigury zobaczy ogromny pomnik otoczony mogiłami. Gołym okiem widać, że to nie jest zwykły cmentarz. To też nie cmentarz wojenny, jakich wiele zostało w Polsce po pierwszej wojnie, gdzie walczące ze sobą dzieciaki chowano obok siebie bez względu na mundur, który nosiły. To nie to. Ten cmentarz to mauzoleum, wręcz panteon, miejsce, którym ewidentnie chciano uczcić bożyszcza. Bohaterów. Jakichś herosów, których śmierć musiała być szczególnie ważna dla mieszkańców tej krainy. Symbolizuje ich jakiś znak na wielkim słupie pośrodku. Widać ważny tu, może symbol religijny lub godło? Ma pięć ramion i jest czerwony. Na warszawskich Powązkach może z kolei zobaczyć groby tutejszych bohaterów. Centralnie położony jest ten, który musi należeć do kogoś, kogo mieszkańcy krainy szczególnie chcieli uhonorować. Skoro i jego to i zapewne jego mocodawcę. Napis układa się w litery "Bierut". Tak wciąż wygląda Polska, a Warszawa szczególnie. Rzadko mi się zdarza chwalić prezydenta Warszawy, szczególnie za jego działania w warstwie symbolicznej. Razi mnie jego złośliwa małostkowość w blokowaniu nazwania którejś z ulic imieniem Lecha Kaczyńskiego i surrealistyczna, ignorancka walka z "Rondem Dmowskiego". Ale za konsekwentne (o ile się takim okaże) wywłaszczenie, także symboliczne, Federacji Rosyjskiej ze wspomnianego szpiegowskiego osiedla chapeau bas. Tyle, że to wierzchołek góry lodowej tego w czym się obracamy. A obracamy się w schizofrenii. Cory Doctorow, kanadyjski autor science-fiction, stwierdził, że nienormalność stała się w naszych czasach normą. Nic tak nie pasuje do tej definicji jak udawanie, że gigantyczne obeliski z czerwonymi gwiazdami to standard i efekt niezbędnych umów międzynarodowych. Że to tylko takie cmentarze. Wyobraźmy sobie więc, że za zachodnią granicą doszły do władzy siły odwołujące się do niechlubnej przeszłości. I Niemcy też by chcieli takiego cmentarza wojennego. A na słupie pośrodku wiadomo jaki symbol. Jako znak historyczny. Zgadzamy się czy nie? Ale przecież zasada wzajemności - przekonywali nas przez lata rodzimi panowie dyplomaci - nieraz zresztą nadmiernie przywiązani do rosyjskiej kultury i wschodnich znajomości. Przecież jak my im, to oni nam. Jak zastąpimy sowieckie mauzolea parkiem, basenem, pomnikiem polskich ułanów, to oni zniszczą Katyń. Nie pozwolą na istnienie polskich grobów. Będą okropniejsi niż są już teraz. Niech będą. Niech zniszczą, zaorzą, wracają do kłamstwa, że to zbrodnia niemiecka. To w co uwierzy rosyjski lud jest już bez znaczenia, a nikogo poza nim to nie przekona. Lepsze to niż zgniłe kompromisy. Czasem mokry dół jest lepszym symbolem zbrodni niż fałszywa tablica ku czci ofiar powieszona przez bezpośrednich spadkobierców ich katów. Historia najnowsza relacji między Zachodem a Rosją pokazuje, że uległość, półprawdy i tchórzostwo konsekwentnie prowadzą do tego przed czym rzekomo mają chronić. Możemy śmiało więc wreszcie posprzątać Polskę z pamiątek po sowieckich, rosyjskich przede wszystkim, okupantach, a także ich namiestnikach. Gorąco zachęcam.