Był taki stary dowcip o facecie, który przyszedł do psychiatry, bo mu się "wszystko kojarzy". Lekarz narysował na kartce kreskę i zapytał: - co to jest? Facet odpowiedział: - goła baba. Podobnie był z kółkiem i krzyżykiem. - Jest pan poważnie chory - stwierdził w końcu lekarz. - Ja? - odparł pacjent. - A kto mi te świństwa rysuje! Mam podobne wrażenie obserwując pierwsze krajowe reakcje na orzeczenie ulokowanego w Luksemburgu trybunału, wedle którego gigantyczna pula kierowanych do Polski środków unijnych ma być powiązana z praworządnością. Każdy widzi w nim co chce. Skłócone z rządem środowiska sądownicze i część opozycji entuzjastycznie uznały je za swój triumf. Ogłosiły, że Polska środków nie dostanie póki nie zostanie "przywrócona praworządność", a nie oszukujmy się, w pełni przywrócona - wedle tej interpretacji - może ona zostać dopiero wtedy, kiedy władzę nad Wisłą przejmie ktoś bliski tym środowiskom, a także otoczeniu politycznemu szacownego, luksemburskiego trybunału. Obojętne kto, mamy w końcu demokrację przedstawicielską, byleby miał na imię Donald. Zbigniew Ziobro, koalicjant, a realnie rządowy oponent ekipy Mateusza Morawieckiego, ogłosił "historyczny błąd" swojego przeciwnika mający polegać na zaakceptowaniu na szczycie w Brukseli rozwiązań mających prowadzić do tego wyroku. To dość charakterystyczne, że nie po raz pierwszy aktywność stroskanych sytuacją w naszym kraju instytucji Unii Europejskiej daje paliwo zarówno "opozycji demokratycznej" spod znaku dawnej Platformy, jak i eurosceptycznemu, a konkurującemu z Morawieckim, skrzydłu układu rządzącego, czy jeszcze bardziej eurosceptycznej Konfederacji. Publicysta Andrzej Stankiewicz na łamach "Salonu 24" mówił nawet o cichym, taktycznym sojuszu. To chyba za daleko posunięta teza, ale na pewna jest spora symbioza. No i pozostaje strona rządowa, która z kolei krytykując wyrok zwraca uwagę na zapisaną w nim formułę mówiącą o tym, że środki mogą być niewypłacone tylko wtedy, gdy owe "naruszenia praworządności" będą mogły mieć wpływ na unijny budżet, co ma być światełkiem w tunelu. A czy spór o nasze sądownictwo między układem politycznym władającym Unią Europejską i układem politycznym władającym Polską ma wpływ na unijny budżet i kto to będzie rozsądzał i według jakich kryteriów? Czy jest jakiś specjalista od spraw unijnych, który jest to w stanie ze stuprocentową pewnością określić? W tym właśnie jest pies pogrzebany. Rozstrzygnięcie tej kwestii znowu będzie efektem jakiś politycznych przepychanek i niejasnych interpretacji, tak bełkotliwych, jak nie przymierzając Traktat Lizboński. Z tą bełkotliwością, niejasnością, mieliśmy do czynienia i teraz. I - moim skromnym zdaniem - nie jest ona efektem jakiejś kultury biurokratycznej, skomplikowania systemu, wymagań materii. Jest ona efektem tego, że w takim, a nie innym kształcie zawsze będzie spore pole do interpretacji, a tę interpretację będą narzucać najsilniejsi. Można to zrozumieć na sali europarlamentarnej, gorzej jeśli chodzi o sądy. Na problemy politycznego kumoterstwa panującego wśród sędziów TSUE zwracał niedawno uwagę Jean Quatremer z francuskiego "Libération". Mieliśmy sprawę Turowa, teraz mamy to. Czy polskie władze mogły półtora roku temu przewidzieć, że mamy do czynienia z sądem, do którego Polska, z tą ekipą rządzącą, może chodzić po wyrok, a nie po sprawiedliwość? Nie wiem. Ale wiem na pewno, że nikt tyle nie robi co ten trybunał, by zniechęcić ich do tego modelu zjednoczeniowego Europy. Szczególnie, że jeśli chodzi o sprawę dziś najważniejszą, czyli wsparcie dla Ukrainy, instytucje unijne są widoczne umiarkowanie, co ktoś o zbyt obsesyjnej skłonności do łączenia faktów, mógłby powiązać z tym, że paru prominentnych europejskich emerytów politycznych zarabia dziś w koncernach energetycznych powiązanych z Władimirem Putinem. Dostajemy od UE po głowie zawsze, nie dostajemy wsparcia gdy trzeba. Unii nie rozsadzają eurosceptycy. Rozsadza ją jej własna oligarchia ze swoją skłonnością do nadużywania wszystkich podlegających jej instrumentów w walce o niepodzielność swojej władzy.