W swoich listach z Ameryki Henryk Sienkiewicz opisywał mikroskopijną osadę Anaheim Landing, która dziś pod nazwą Seal Beach jest przedmieściem Los Angeles, a wtedy była portem rybackim oferującym nieprawdopodobne wprost dla gościa z powiatu łukowskiego delicje kulinarne: ryby morskie. "Wykwintna to zapewne potrawa owe 'turbot', flądra i tak dalej" - pisał przyszły noblista - "ale gdy się to jada trzy razy dziennie przez parę tygodni w końcu człowiek dochodzi do tego, że zjadłby kawałek wołowiny". Być może to dobrze, że ludzie nie dożywają matuzalemowego tysiąca lat, bo gdyby to się zdarzyło w przypadku Sienkiewicza to nie dość, że zapoznałby się z dorobkiem politycznym swojego prawnuka, w dodatku, być może, dożyłby spełnienia wizji rozwoju cywilizacyjnego promowanego przez naszą najbardziej progresywną europosłankę. Wedle tej wizji jajko albo szklanka mleka byłyby towarami skrajnie rzadkimi. Takimi jak dzisiaj, nie przymierzając, sproszkowany róg białego nosorożca, służący niektórym jako afrodyzjak. Pani Sylwia Spurek też ma swój afrodyzjak i jest nim ekologia. Do tej pory do jej najbardziej znanych inicjatyw należały głośne wypowiedzi o gwałconych przez dojarki krowach i tym podobne. Tym razem jednak poszła dalej i ogłosiła plan polityczny, którego elementem ma być między innymi zakaz reklamowania mleka i jaj, czyli wygaszanie obrotu tymi produktami. Zapewne to ma być tylko początek. Gdzie jest etap końcowy? Tego nam posłanka Spurek nie mówi, ale przecież wiadomo, że rewolucjoniści i wielcy inżynierowie społeczni z reguły zdradzają tylko część swojego planu. Można więc się spodziewać, że docelowym punktem jest twardy zakaz jakiekolwiek spożywania "produktów odzwierzęcych", z mlekiem włącznie. Nie wiem, czy matki będą mogły karmić swoje dzieci piersią, bo do końca nie wiem czy pani Sylwia pod ochronę włącza także gatunek homo sapiens. Jestem jednak przekonany, że i mleko matki - przez miliony lat serwowane dzieciom - pani Sylwia potrafiłaby zastąpić ekstraktem sojowym lub ryżowym. Tyle, że tu docieramy do podstawowego problemu i wyzwania, który stoi przed nami jako ludzkością. Powinniśmy sobie darować i wymrzeć. W imię dobra Planety. Bo czy soja lub ryż nie czują? A nawet jeśli nie czują, według naszego homosapiensonormatywnego podejścia, to czy mamy prawo je uprawiać, gromadzić, obrabiać, suszyć, mielić, wyciskać, spożywać? Czy ktoś z was dostał pisemną zgodę od marchewki zużytej na sok marchewkowy by pić ją dla własnej egoistycznej przyczyny jaką jest uzupełnianie poziomu witaminy A? Nie sądzę. Nie pozostaje nam nic innego jak wyginąć, w dodatku na trzeźwo, bo nawet najprymitywniejszy destylat potrzebuje składników pochodzenia organicznego. Można by tak ciągnąć i bawić się bez końca. Pani Sylwia Spurek sama w sobie jest autorką wieloodcinkowego felietonu, który do absurdu sprowadza, potrzebne przecież często, hasła ochrony przyrody. Kto w końcu - poza prawicowymi odbiciami lustrzanymi pani Spurek - chce żyć w zasyfionych smogiem miastach? I kto chce wspomnianego białego nosorożca, a także liczne inne rzadkie gatunki oglądać tylko w filmach rysunkowych jak mamuty? Problem w tym, że pani Sylwia, jak wielu, ekologię zamieniła w fanatyzm, a to się zawsze źle kończy. Problem jest też w czymś innym. Sylwia Spurek nie jest kontrowersyjną blogerką, aktorką znaną z ekscentrycznych poglądów albo pragnącą się wybić licealistką. Jest byłą najbliższą współpracowniczką Adama Bodnara, rzecznika praw obywatelskich, który za sprawą pisowskiego geniuszu strategicznego będzie chyba pełnił swoją funkcję dożywotnio. Jest też europosłanką, przedstawicielką jakiejś tam części polskiej opinii publicznej. Choć nie wiem, czy ta opinia wiedziała, co w wyborach europarlamentarnych opiniuje. Rozlicz pit online już teraz lub pobierz darmowy program