Po wczorajszej tragedii w Wielkopolsce, gdzie kierowca ciężarówki postrzelił dwóch policjantów, a sam zginął, zwolennicy tego, by "środki obrony i przymusu" pozostały wyłącznie w rękach państwa, zapewne zyskają argumenty. Wcześniej było im ciężko, bo ofiarą wojny na Ukrainie w oczywisty sposób padły wszelkie opinie o tym, że w naszych czasach liczą się tylko "wyspecjalizowane jednostki", a obronę cywilną, tym bardziej cywila z dubeltówką, należy odesłać najlepiej do psychiatry. Sztucery myśliwskie dziurawiące opony w rosyjskich cysternach i profesorowie uniwersytetów oraz lekarki stawiający dziś opór Rosjanom położyły kres wielu bałamutnym tezom głoszonym w naszym kraju. Nieszczęście całej tej dyskusji jest jednak inne. Choć trzeba zastrzec, że nie jest specjalnie oryginalne. Co decyduje o polityce wobec jednego z najbardziej rozbrojonych społeczeństw świata, czyli nas Polaków? Sondaże. Badania opinii publicznej. Wykresy. Niestety, politycy wszystkich partii, dość lekko traktujący fundamentalne oczekiwania elektoratu, na przykład takie, żeby nie było arogancji, korupcji czy kumoterstwa, zastępują je tańszym i łatwiejszym do osiągnięcia zamiennikiem. Ślepym schlebianiem porywom opinii publicznej w sprawach budzących duże emocje i nagłaśnianym przez media. Czyż nie tak jest w przypadku przepisów dotyczących prawa karnego wobec kierowców po alkoholu? Czy to liberałowie, czy konserwatyści, czy postkomuniści, każdy się bierze za jego zaostrzanie. Tu na wszelki zastrzegę rzecz oczywistą - jestem zdecydowanym zwolennikiem karania osób wsiadających za kierownicę po alkoholu. Ale te kary mamy dość wyśrubowane, szczególnie w porównaniu do innych krajów europejskich. Czy naprawdę dyskusja o zaostrzeniu ich za każdym razem kiedyś jakiś pijak kogoś rozjedzie ma sens? Może poszukać innych rozwiązań, na przykład zwiększyć liczbę kontroli? Zapowiedź "zaostrzenia kary" jest jednak najlepiej przyjmowana przez opinię publiczną, więc w końcu będziemy chyba burzyć domy ludzi, którzy wsiadają do samochodu po jednym piwie, a i tak się tacy znajdą. Nie inaczej jest z miękkimi narkotykami. Mamy w tej sprawie surowe przepisy i zaostrzanie ich naprawdę nie ma większego sensu, szczególnie, że uwzględniając powszechność użycia marihuany rodzi to fikcję prawną, a ta - jak wiadomo - rodzi z kolei brak szacunku dla prawa i państwa. Ale zawsze znajdzie się taki, który zażąda kolejnego zaostrzenia kar, bo fakt, iż "narkotyki to zło" trudno zanegować. Podobnie jest moim zdaniem z bronią, tylko tu sprawa jest bardziej skomplikowana, bo społeczeństwo się waha i jest niestabilne, a to dlatego, że każda historia związana z prywatnymi arsenałami jest pożywką - tu uderzę się i ja w piersi - dla mediów i budzi emocje. Generalnie, przez wiele lat Polacy byli przeciwnikami powszechniejszego dostępu do broni. Mocny argument na rzecz takiej postawy usłyszałem niedawno podczas spotkania autorskiego wokoło kryminału "Kartel" napisanego przez dziennikarza Mariusza Staniszewskiego. Autor przypomniał swoje dziennikarskie odkrycie sprzed lat, że spora część gangsterów miała wówczas pozwolenia na swoje "klamki". Zwolennicy tak zwanego powszechnego dostępu używali z kolei przesadzonych i bałamutnych argumentów. Faktycznie, nie jest ona w Polsce nieosiągalna jak twierdzą ci ostatni, ale jest osiągalna dość trudno, drogo i w dodatku przy zaakceptowaniu pewnego rodzaju fikcji, jak to, że ktoś zostaje nagle sportowcem albo muzealnikiem. Konflikt na Ukrainie przestawił emocjonalną zwrotnicę i widać to po ruchu na strzelnicach i liczbie wniosków o pozwolenie. Stara się ten moment zdyskontować część klasy politycznej, domagając się powszechniejszego dostępu. Przy czym Pawłowi Kukizowi akurat w tej sprawie należy przyznać konsekwencję. Ale czy na pewno właśnie tak powinniśmy rozwiązywać tę mogącą rodzić bardzo poważne skutki sprawę? Liberałowie - będący często zwolennikami łatwego dostępu - zwykli mawiać, że lepiej dawać wędkę niż rybę. Może tak zrobić i w tej sprawie? Po pierwsze, przede wszystkim, przeszkolić Polaków, nauczyć się ich z bronią obchodzić. Wyjaśnić do czego służy i kiedy może rzeczywiście się przydać. Może w małym mieszkaniu przed włamywaczem szybciej obroni błyskawiczny w użyciu paralizator, a nie zamknięty w szafie, nieprzeładowany pistolet? Może niekoniecznie małe dzieci w domu to wskazanie do posiadania broni? I może można do tego dojść samemu, a nie na gruncie ustaleń dzielnicowego? Równocześnie dobrze by było, gdyby chcąca strzelać grupa Polaków mogła to robić, bo dziś to zabawa dla najbogatszych. Ceny amunicji przekraczają 1,5 zł za jedną sztukę, a by postrzelać na strzelnicy trzeba zostawić kilkaset złotych. W dodatku dochodzi kwestia instruktażu. Kilka dni temu Fabryka Broni "Łucznik" pokazała dziennikarzom program mający na celu ostrożne obchodzenie się ze swoimi i innymi produktami. Nie uważam się za zupełnego żółtodzioba, a mimo tego wielu rzeczy się dowiedziałem, jak choćby wcale nie zawsze tak oczywistych zasad przenoszenia amunicji, pistoletów i karabinków. Chciałbym by ten program był jak najbardziej powszechny i by inne tego rodzaju programy były powszechne. Zaoszczędzić można na innych rzeczach, zupełnie niepotrzebnych, w najbliższym czasie być może poświęcę im nieco więcej miejsca. Dużo ważniejsze od dozbrojenia Polaków, choć uważam, że w rozsądnych granicach i to powinno się zrobić, powinno być nauczenie ich obchodzenia się z bronią. Bez względu na sondaże.