Nie bądźmy dziećmi ani naiwnymi pensjonarkami. Łączyć Polaków to może dziś Czesław Michniewicz, a i on od czasu do czasu wprowadza się w stan walki z krajowymi mediami, przy czym to drobiazg na tle wojny toczonej w obszarze tak zwanych spraw publicznych. Nominalnie toczy się ona także o pokój i pojednanie. Jej uczestnicy nieustannie zajmują się tropieniem i wskazywaniem tych, którzy jednać się nie chcą, pojednaniu przeszkadzają, stoją na drodze, nie dość dobrzy są w owym jednaniu. Z tymi trzeba zrobić porządek, wówczas pojednanie będzie pełną gębą. To oni, tamci, przede wszystkim stoją na drodze do pojednania. Kilka dni temu odbyłem dłuższą rozmowę z jednym z naszych aktorów i reżyserów, facetem którego skądinąd cenię za talent i zdolność chodzenia własnymi ścieżkami. Zeszło na "polskie kłótnie" i potrzebę tego, by w obliczu wspólnego wroga... Do tego punktu byliśmy nader zgodni. Potem trochę już mniej, bo okazało się, że mój interlokutor uważa, że narodowa sztama w obliczu wspólnego wroga wymaga przede wszystkim "pokajania się" przez "te wasze media i ich agresję". W ten sposób wywołany do tablicy z miejsca uznałem, że kajać to się powinny środowiska artystyczne za nakręcanie podziałów społecznych i bezrefleksyjność. Szczęśliwie wycofaliśmy się z dalszego społecznego jednania. I słusznie, bo w ten sposób nikt nikogo nie przekona, a co najwyżej jeszcze bardziej podgrzeje spiralę wzajemnej agresji, pretensji i niezrozumienia. Przykro mi, ale duża część polityków i dziennikarzy mówiących dziś o jednaniu ponad podziałami to tacy pacyfiści z nożami w rękawach. Albo dawny Związek Radziecki, który sponsorował i wspierał zachodnioeuropejskich pacyfistów, samemu zbrojąc się na potęgę, zwyczaj ten odziedziczyła zresztą putinowska Rosja, która jak się niedawno okazało, "motywowała" ekologów na Zachodzie samemu traktując własne środowisko w sposób raczej odbiegający od norm, do których kilka lat temu próbowała przekonać nas mała Greta ze Szwecji. Dlatego jak ktoś gada o pojednaniu, o potrzebie skończenia z nienawiścią, to radziłbym sporą ostrożność. Choć jest kilka metod, by sprawdzić intencje jednającego. Podstawową jest ta, że autentyczne wielkie autorytety moralne w rodzaju Jana Pawła II zaczynały od siebie. Mówiły o własnych błędach i pierwsze przepraszały. Nie powiem, żebym uważał tę metodę za zawsze wskazaną, tak jak do dziś nie mogę pogodzić się do końca z treścią listu biskupów polskich do niemieckich sprzed ponad pół wieku, gdzie pisano "przebaczamy i o przebaczenie prosimy". Za co do cholery my mieliśmy Niemców błagać o przebaczenie? Ale rozumiem, że tylko w takiej formie to własne przebaczenie nosiło charakter jakiegoś prawdziwego gestu pojednania, a nie tylko podpuchy na zasadzie: "wybaczam co zbrodniarzu", "wyznaj łajzo grzechy, a potem może się pojednamy". Myślę, że przede wszystkim jednak żadnego wielkiego pojednania nie potrzebujemy i nikt go nie chce. Polacy wcale się nie jednoczyli tak pięknie w obliczu zagrożeń. W powstaniach, podczas wojen i okupacji nieraz załatwiano zadawnione własne spory. Ale nawet tnące się na noże dawne stronnictwa miały świadomość pewnych wspólnych celów, tak jak wrogowie Dmowski i Piłsudski w 1918 roku obaj działali na rzecz niepodległości Polski. Potrzebujemy standardów dyskusji i polityki, a nie sztucznych pojednań. Tego, by w obliczu zagrożenia nie podkładać się wrogiej propagandzie. By dyskutować na argumenty oraz programy i nie wsadzać wirtualnie nieustannie swoich przeciwników do więzień, co jest domeną opozycji, albo robić z nich idiotów i ludzi wynarodowionych, w czym celuje PiS. Nie wbijać noża w plecy państwu, które - bez względu na to, kto rządzi - ma nas chronić i jest wspólne. I na które, w szerokim pojmowaniu, składają się i premier, i prezydent, ale też prezydent Warszawy oraz - czy tego chce czy nie - marszałek Senatu. I nie jest to kwestia żadnych standardów moralnych, akurat w tych sprawach oddaję pole licznym koleżankom i kolegom, którzy ewidentnie lepiej się znają, bo wciąż moralizują. Jest to kwestia elementarnego instynktu samozachowawczego.