Dość często przekonuje się nas, że dzisiejszy człowiek jest mądrzejszy od człowieka średniowiecznego. Ale czy na pewno? Komu wierzył chłop żyjący w Europie jakieś osiemset lat temu, nie mając edukacji i dostępu do publicznej służby zdrowia i mediów? Księdzu, bo uczony w piśmie, lokalnemu władcy (o ile nie był łotrem), bo obyty, wędrownemu dziadowi, bo tu i ówdzie był więc mógł przeprowadzić studia porównawcze na swoją miarę. Rzadziej zapewne wierzył wiejskiemu głupkowi, nawet jeśli to był ten, który najgłośniej krzyczał. My dziś mamy i edukację, i sami potrafimy czytać i gdzieniegdzie byliśmy. Ale wciąż często - wbrew wszelkiej logice - wierzymy największym gamoniom, którzy są najgłośniejsi. Nie we wszystkich sprawach pokładam wielką wiarę w autorytety, bo w Polsce z tego słowa przez wiele lat robiono skutecznie szmatę i zasługi spore mają tu obie strony za sprawą medialnych i politycznych nominacji na "autorytety moralne". Należeli do nich i pisarz, który esbecji kapował na ojca i prezydent, który z kolei kapował na swoich kolegów ze stoczni i duchowni, którzy zbyt blisko trzymali się komunistycznej bezpieki lub młodocianych. W ten sposób tytułem tym, który należałoby zastrzec wyłącznie dla Jana Pawła II, rotmistrza Pileckiego i może kilku jeszcze osób, obdzielano jak odznaką honorowego krwiodawcy. Ale nie oznacza to, że coś takiego jak autorytet należy z góry odrzucić w ogóle. Żyjemy w czasach specjalizacji. Powinien on się jednak sprowadzać do tych osób, które są po prostu fachowcami w swoich dziedzinach. I tylko do tych dziedzin słuchanie tych osób jako autorytetów powinno się sprowadzać. Kiedy wsiadam do samolotu to zdaje się na pilota, a sam nie rwę się do sterów samolotu. Kieruje nim facet, który może i na niczym innym się nie zna, ale stoi za nim edukacja, a za tą edukacją półtora wieku rozwoju awiacji i badań nad nią. Wiedza dziesiątek tysięcy ludzi. Nie przeskoczę tego, nawet jak w dzieciństwie sklejałem modele i czasem gram w lotnicze gry komputerowe. Z tych samych przyczyn nie rwę sam zębów, a zdaje się na dentystę. Wiem, że być może czasem coś schrzani, czasem naciągnie, by zarobić w koncernach farmaceutycznych. Ale mimo wszystko - wiem też, że lepiej zadba o moje uzębienie niż ja sam, choćbym i się starał jak Jaś Fasola w jednym z odcinków. Nie inaczej jest ze szczepionkami. Nie ma dziś poważnych organizacji naukowych, które by negowały ich sens. Robiący to lekarze to margines. Podobnie jak wyspecjalizowani w sprawie naukowcy, a w dodatku nie są to wirusolodzy. Bez względu czy mamy do czynienia z Unią Europejską, czy sceptycznym wobec niej Londynem, Izraelem, Palestyną, Rosją czy Chinami, czy będzie to USA Trumpa czy Bidena, wszyscy szczepią. A my mamy paru takich modeli, którzy mówią, że nie trzeba, że raczej nie trzeba, że nie wiadomo. W dodatku zdaje się, że paru z nich się zaszczepiło, co już jest mistrzostwem świata w hipokryzji. I co? I jak się okazuje, jedną trzecią społeczeństwa, tak mniej więcej, trzeba przekupić. Oto więc mamy loterię. Sakiewkę złota od czasu do czasu rzucaną w tłum, po to by dobrze się sprawował, bo inaczej więcej nie będzie. I chyba słusznie, skoro nie da się inaczej. Ale o zdrowym rozsądku i społecznym instynkcie zachowawczym dużej części z nas to nie świadczy. No, ale w przeciwieństwie do średniowiecznych wieśniaków, żyjemy w czasach popkultury, gdy o wyborach politycznych ludzi decydują aktorzy i piosenkarze, gdy mała dziewczynka stoi na czele "walki o klimat", a o przeszłości ludzie czerpią wiedzę z filmów fantasy. Dlaczego więc o bezpieczeństwie szczepień nie mają decydować wypowiedzi influenserów z wykształceniem politologicznym lub piosenkarki produkującej się na Instagramie, a nie dwieście pięćdziesiąt lat badań naukowych.