Jesteście za pieszymi czy za samochodami? Za transportem miejskim czy ruchem ulicznym? Ekologią czy wygodą? Tak to mniej więcej dziś wygląda. Zapisujemy się do jednej z drużyn i wówczas musimy łyknąć cały pakiet z tym związany. Jeśli zapiszemy się do drużyny pana prezydenta Trzaskowskiego, to z samochodami walczymy. Popieramy zwężanie ulic. Kibicujemy podwyżkom cen parkingów, w dodatku przeznaczonych nie tylko dla bogatych, ale i szczęściarzy, bo miejsc parkingowych ubywa. Cieszymy się proponowanym wprowadzeniem ograniczenia prędkości w mieście do 30 kilometrów na godzinę, odśnieżaniem ścieżek rowerowych w pierwszej kolejności i z rozkoszą obserwujemy korki wywołane budową nowej linii tramwajowej. Jeśli przystąpimy do drużyny reprezentującej konfederacki styl myślenia, to wszystko mamy odwrotnie. Fotoradar to narzędzie opresji. Rower i autobus są siedliskami lewactwa. Normy emisyjne to przejaw terroru, zmiany klimatyczne, smog, ołów w powietrzu oraz hałas to problemy wymyślone, bo przecież jak 150 lat temu wybuchł wulkan Krakatau na wschodnim Pacyfiku, to hałas i zanieczyszczenie musiały być jeszcze większe. A piesi na pasach powinni się lepiej rozglądać. I tak to się kręci. Oczywiście, tak musi się to kręcić także w sprawie budzącej największe emocje, czyli bezpieczeństwa na drogach, szczególnie kwestii pijanych kierowców. Rozsądek nie w cenie Arystotelejski złoty środek nie leży pośrodku, a prawda leży tam, gdzie leży. Ale rozwiązania polityczne często bywają najlepsze, jeśli nie są bazowane na pomysłach skrajnych, głoszonych przez najgłośniejsze grupy. Dlatego dobrze, że wprowadzając rozwiązania mające służyć czystości powietrza, nie ulegano w Polsce radykalnym lobby. Na przykład ignorantom domagającym się natychmiastowego zamykania kopalń, albo głosicielom niedorzeczności w rodzaju prób oparcia gospodarki wyłącznie na źródłach odnawialnych, co uwzględniając, że nie jesteśmy oceaniczną wyspą, ani nawet alpejską wioską, oznaczałoby zakupy prądu za granicą. Dobrze, że fotoradaromania została ograniczona do miejsc, gdzie te radary są potrzebniejsze, i że równocześnie zaostrzono kary dla ewidentnych piratów drogowych. Dobrze też, jeśli promuje się (a nie z ideologicznym zapałem wmusza) rozwiązania służące bezpieczeństwu. Dobrze w końcu, jeśli ogranicza się plagę pijaństwa na drogach. Problem w tym, że właśnie wprowadzona konfiskata samochodów pijanych kierowców jest rozwiązaniem, które ani nikogo nie odstraszy, ani nie ma wiele wspólnego ze sprawiedliwością. Ma za to sporo wspólnego z wychodzeniem naprzeciw społecznych emocji, a może nawet emocji tych, którzy to prawo nam implementują. Pijany umysł za kółkiem Nie wiem, czy twórcy tego projektu mieli jakoś więcej do czynienia z osobami nadużywającymi alkoholu. Widocznie dużą część życia kręciłem się w złym towarzystwie, ale zdarzało mi się w przeszłości komuś "zabierać kluczyki". Jeśli chodzi o jazdę samochodem sumienie mam czyste, ale samemu zdarzało mi się też zachowywać po alkoholu w sposób, z którego zbyt dumny nie jestem i później to analizowałem. Co nieco też o reakcjach osób pijanych czy alkoholików poczytałem. I perspektywa możliwego "odebrania samochodu" ich nie odstraszy, podobnie jak perspektywa spowodowania wypadku albo śmierci. A to dlatego, że te wydarzenia są - podczas jazdy po pijanemu - prawdopodobne, ale niekonieczne. A pijany umysł właśnie dokonuje błędu poznawczego, źle ocenia, obniża prawdopodobieństwo bycia złapanym. Śmiem twierdzić, że nawet kara śmierci nie odstraszyłaby części pijaków czy alkoholików od jazdy samochodem. Tak samo nie odstrasza ich wypływanie wpław na środek jeziora, chodzenie wzdłuż torów kolejowych, czy zasypianie z zapalonym papierosem w ręce - a wszystko to bywa przyczyną pijackich śmierci. To nie jedyny zresztą argument przeciw. W moim "gospodarstwie domowym" posiadam dwa samochody. Ich wartość, uwzględniając, że jeden z nich jest 20-letnim staruszkiem o cenie, mniej więcej, złomu, różni się kilkadziesiąt razy. Czy czysto teoretycznie - gdyby mi się zdarzyło ryzykować - mam wsiadać do tańszego? Jeden kierowca straci samochód za 3 tysiące, drugi za 300 tysięcy. Wcale nie musi być to pochodną zarobków. Dla bogacza utrata auta będzie jakąś tam stratą, dla taksówkarza albo kierowcy ciężarówki to jedyne źródło zarobków. Odbierając samochód, odbieramy narzędzie przestępstwa - argumentują ustawodawcy. Ale wiadomo przecież, jak jest z rejestrowaniem aut w Polsce. Czasem nominalnym właścicielem jest jedna osoba w rodzinie, a z samochodu korzysta wiele. Nieraz też w celach zawodowych. W ten sposób docieramy do problemu stosowania odpowiedzialności zbiorowej. Efektownie czy efektywnie Kluczowa jest jednak moim zdaniem nieskuteczność tego rozwiązania. Oczywiście, zaspokaja ono głód społeczny na karanie pijaków za kółkiem. To te wypadki, które są szczególnie nagłaśnianie, najbardziej denerwują, a ich bohaterowie, słusznie, budzą największy gniew. Gdyby przeprowadzono w Polsce referendum, czy pijanym kierowcom ucinać na przykład nogę, to podejrzewam, że znalazłoby ono całkiem wielu zwolenników. Ale zadaniem ustroju przedstawicielskiego jest to, by tę wolę ludu niekiedy amortyzować, przedstawiać rozsądniejsze, bardziej fachowe rozwiązania. Dlatego, jeśli coś może odstraszyć pijanego kierowcę od jazdy, to nieuchronność kary i ogromne prawdopodobieństwo, niemal na granicy pewności, bycia złapanym. A to oznacza dużą liczbę patroli, kontroli, uważność policjantów (choćby na zaparowane szyby), rzucanie wszystkich sił na pokład w weekendowe wieczory i poranki, być może danie dodatkowych kompetencji strażom miejskim, może montowanie alkomatów, gdzie się da. Nie jest to oczywiście tak nośne jak zaostrzenie przepisów karnych, co zawsze jest najbardziej efektowne. Ale nie zawsze najbardziej skuteczne.