Dobrze, że sprawą się wreszcie zajęto, choć szkoda, że niewiele rzeczywistych ofiar wojny tego doczekało. Komisja Europejska oszukała PiS w sprawie pieniędzy KPO, więc my w ramach rewanżu wyciągamy temat niemieckich reparacji za straty wojenne. Czy gdybyśmy otrzymali słynne już, by nie rzec mityczne, dotacje i pożyczki, na które sami się zresztą złożyliśmy, to temat odszkodowań byłby zapewne dalej w zamrażarce? Bardzo prawdopodobne. Trudno tu nie zacytować dowcipnej złośliwości dziennikarki Blanki Aleksowskiej, że PiS się zajmie sprawą, jak będzie miał jeszcze dwie kadencje. Dużo ciekawsze są jednak argumenty przeciwników tematyki reparacyjnej. Droga serwetka Zacznę od mojego ulubionego podnoszonego swojego czasu przez Radosława Sikorskiego, ale też innych proniemieckich polskich polityków. Niemcy swoje już zapłaciły. Straciły na rzecz Polski wielkie połacie swojego państwa, w tym Szczecin, Wrocław, do tego Królewiec na rzecz Rosji. To była ta kara historyczna i już była, my sobie mieszkamy na Ziemiach Odzyskanych czy Mazurach więc sprawa załatwiona. Nawet nie wiadomo, czy mieszkańcy Opola lub Olszyna nie powinni mieć lekkich wyrzutów sumienia, że mieszkają w miejscach, do których nasi zachodni sąsiedzi mają tak wielki sentyment. Jest im w końcu przykro. Dlatego tworzyli ziomskostwa. Byli tu od wieków, a ich wygnano. Argument ten pomija fakt, który jest dość oczywisty, ale chyba nie dla społeczeństwa i elit, dla których nauka historii sprowadza się do awantury o jeden podręcznik, w dodatku nie do historii. Polska terytorialnie straciła więcej niż zyskała i także straciła ziemie - w tym swoje drugie pod kątem wielkości przedwojenne miasto. Jeśli ktoś ma za przesunięcia granic ponosić odpowiedzialność, także za masowy dramat ludzki, który wówczas się odbywał, wysiedlenia, opanowywanie majątków pożydowskich, wywłaszczenia, to powinny tę odpowiedzialność ponosić państwa Wielkiej Trójki, które tak podzieliły - wstępnie na kawiarnianej serwetce w Jałcie - dużą część Europy. Choć nie wiem, czy wspomniany wyżej polski polityk przyklasnąłby tej dość oczywistej konkluzji, bo przecież płynie z niej równie oczywisty fakt, że gdyby spadkobiercy Stalina, Churchilla i Roosevelta mieli pokrywać choćby kwestię utraconego mienia pożydowskiego to i oni mogliby zwrócić się z roszczeniem do Niemiec, że to ich polityka z kolei doprowadziła do tego, co działo się po wojnie. Niemcy nie mają pokrywać strat za utracone przez nas terytoria, a za całkowitą dewastację kraju, hekatombę, zniszczenia, które cofnęły nas w rozwoju, także demograficznym na wiele lat. Gdyby nie Niemcy Polska byłaby większym krajem, także w sensie ilościowym. Byłoby nas chociażby dużo więcej niż jest dziś Hiszpanów. Z kolei odszkodowania finansowe wypłacone przez Niemcy do tej pory to śmiech na sali, uwzględniając skalę zniszczeń i zbrodni. Nie dość tego, Niemcy po wojnie skorzystali z wielu planów wsparcia i odbudowy z wielkim Planem Marshalla włącznie, a Polska zaakceptowała ostatecznie zjednoczenie ich kraju. Polacy we mgle Tym argumentom towarzyszy inny, rzekłbym "koronny", ale cudzysłów jest tu bardzo ważny. Mówi on, że władze PRL zrzekły się wszelkich roszczeń. Abstrahując od tego, czy władze PRL miały prawo reprezentować przedwojenne i obecne państwo Polskie, pozostają dwa oczywiste pytania. Pierwsze - czy jakakolwiek deklaracja podpisana z NRD pod wpływem ZSRR, przez państwo niesuwerenne, jest wiążąca? Jeśli przemocą zmuszę kogoś z państwa, by podpisał dokument, na mocy którego oddajecie mi mieszkanie czy samochód, to nie dość, że będzie to wymuszenie i przestępstwo, to umowa ta będzie nieważna. I jeszcze jedno, jeśli kwestia odszkodowań została załatwiona w 1953 roku, to dlaczego zarówno RFN jak i NRD jeszcze w latach 70. próbowały przekonać Edwarda Gierka, by je zatwierdził? Gdzie są stosowne dokumenty, gdzie byśmy się zrzekali odszkodowań? Oczywiście, pozostaje pytanie, dlaczego Polska nie domagała się poruszenia tematu i rozpoczęcia procedury odszkodowawczej przed zjednoczeniem Niemiec, bo faktycznie nasz ostry sprzeciw być może mógłby je opóźnić, a na pewno zepsuć wszystkim na lata fetę. Ale był to czas, kiedy w ogóle byliśmy jak dzieci we mgle i to przy najbardziej łaskawej interpretacji. Żeby Berlina nie obrazić No i argument, last but not least, bo to mój ulubiony - domaganie się odszkodowań jest nie w tonie, psuje dobrosąsiedzkie stosunki, to przejaw germanofobii, niepotrzebne awanturnictwo. Wyobraźcie sobie, że sąsiad po pijanemu zdemoluje pod blokiem wasz samochód (darujmy sobie w tym przykładzie kwestie funkcjonowania ubezpieczeń). Potem przeprosi, ale kiedy będziecie domagać się choć częściowego pokrycia strat rodzina i sąsiedzi stwierdzą: słuchaj, głupio tak, nie wygłupiaj się, warto zachować dobre relacje, a to mogłoby kogoś urazić. Zresztą on ci i tak nie da. Nie będą przy tym dostrzegali żadnej sprzeczności w tej argumentacji, co jest niestety już ewidentną pochodną syndromu ofiary. Bądźmy dla nich mili, to oni już teraz mili będą dla nas. A tymczasem to jednak agresor powinien starać się wykazać i to realnie, a nie tylko deklaratywnie. Kwestia reparacji i stosunek do nich rządu Niemiec to także test na rzeczywiste, a nie tylko deklarowane, intencje tego kraju wobec Polski. Niepodjęcie tematu przez Berlin w ogóle nie jest dobrym prognostykiem. A jak to polskie władze poprowadzą - to inna sprawa. Myślę, że największym zagrożeniem jest groźba partactwa lub skupienia się wyłącznie na wewnętrznej, krajowej propagandzie przedwyborczej, a nie staraniu o faktyczny efekt. Ale - uczciwie trzeba przyznać - że w kwestii reparacji i tak dziś robimy więcej niż ktokolwiek do tej pory, bo na cud i przeoczenie zakrawa, że któryś z rządów po 1989 roku rzeczywiście się ich ostatecznie nie zrzekł.