Roland Topor autodiagnostycznie pisał, że "świrowanie jest efektem zbiorowego wysiłku" i jest to chyba klucz do opisu zjawiska. Warto jednak dodać, że ten wspólny trud prowadzący do upragnionego odlotu potrafi nieraz wywołać kilka sprawnych - lub dostatecznie nawiedzonych - osób. Tak się jakoś składa, że obie strony naszego konfliktu politycznego histeryczne wzmożenia upodobały sobie jakoś jesienią, tak więc od kilku tygodni doznajemy wzmożenia. A więc, mamy choćby listy z pogróżkami. Zaczął cykl nieoceniony w takich sprawach Radosław Sikorski, a teraz dołączył Donald Tusk. Ktoś - anonimowy oczywiście - miał wysłać do polityków listy, w których zapowiada, co z nimi strasznego zrobi. Nie jest to oczywiście nic przyjemnego i sprawą powinna zajmować się prokuratura, szczególnie, że przy dzisiejszym poziomie zmonitorowania miast znalezienie nadawcy nie jest wcale mission impossible. Tyle, że takie listy są niestety dość częstym zjawiskiem w funkcjonowaniu biur poselskich, urzędów i osób publicznych. Pamiętam, że dobrych kilka lat temu jakiś świr co pewien czas wydzwaniał do mnie mówiąc, że trzeba zrobić ze mną porządek. Nie byłem nikim bardzo istotnym, pisywałem to tu, to tam, kierowałem niedużą komórką organizacji pozarządowej. Na początku dziękowałem mu za życzenia mówiąc "do widzenia", tylko w wersji staropolskiej, a potem zablokowałem numer, kiedy odkryłem taką funkcję w telefonie. Zapewne powinienem sprawę gdzieś zgłosić, ale miałem milion innych rzeczy na głowie. Kiedy potem kierowałem radiową Trójką skrzynka mejlowa momentami aż grzała się od życzeń gwałtownego zgonu, zarówno ze strony tych, dla których stacja stała się zbyt mało gazetowyborcza, jak i tych, dla których nie chodziła po ich zawsze właściwej pisowskiej linii. Nie byłem wyjątkiem. O pogróżkach od różnych świrów - przepraszam, ludzi zdrowych inaczej - słyszałem od znajomych muzyków, pisarzy. Za jednym z dziennikarzy muzycznych po całej Polsce jeździła psychofanka grożąc, że jemu i sobie coś zrobi. I co? Nikt z tego cyrku nie robi. Wiadomo, że w trzydziestoparomilionowym kraju zdarza się jakaś część, która jest mniej zdrowa na umyśle. Jeśli idzie to w złym kierunku sprawą powinni zająć się policjanci lub lekarze. To wszystko. Jak się okazuje, nie dla wszystkich. Donald Tusk swojego story, na bazie którego wyjaśnił, że to Jarosław Kaczyński odpowiada za straszne listy, nie omieszkał odpalić w okolicach rocznicy śmierci Pawła Adamowicza, prezydenta Gdańska zasztyletowanego przez bandytę. Przekaz jest jasny - chcą zabić mnie, tak jak zabili tamtego. Co z tego, że kwestię kontrowersyjności gospodarczej zaradności świętej pamięci prezydenta Gdańska za jego życia podnosili sami politycy PO. Był w konflikcie z nimi. Dziś wykorzystują tę śmierć, by zbijać kapitał, a Donald Tusk traktuje ją jak masową pigułkę extasy, dopalacz, po którym masa jego wyznawców znajdzie się w odmiennym stanie. Oczywiście obie strony mają tu swoje zasługi. Morderca świętej pamięci Marka Rosiaka, działacza PiS z Łodzi, nawet jeśli był przez jakiś czas członkiem PO, nie został wysłany przez Tuska i Schetynę, jak chcieliby niektórzy pisowcy. Był psychopatą, który koniecznie chciał zabić kogoś ze znienawidzonego PiS. Prawda jest taka, że nikt wpływowy, ani od Kaczyńskiego, ani od Tuska, nie chce by jego zwolennicy stosowali wobec przeciwników przemoc, ani tym bardziej ich zabijali. Propagandowo najlepiej mieć ofiary po własnej stronie i w winę próbować wrabiać stronę przeciwną. Nawet jeśli są to ofiary pośmiertnie doklejone do własnego obozu, jak prezydent Adamowicz. Tyle, że takie szermowanie masowymi lękami i histerią, którą one rodzą, może prowadzić do nader poważnych, nieprzewidzianych konsekwencji, a akurat Donald Tusk jest dostatecznie inteligentnym politykiem by to zrozumieć. Ale cóż, nie święci garnki lepią, a zawodowi "mężowie stanu" potrafią w walce o władzę zaryzykować wiele. A szczególnie los innych.