Wymiana zamków w siedzibie Porozumienia - w ramach walki Gowina z Bielanem - co prawda starszym prawicowcom może wydać się miałka, słaba, nie dość efektowna. W wesołych latach 90. choćby działacze dwóch frakcji Konfederacji Polski Niepodległej walczący o siedzibę przy warszawskim Placu de Gaulle’a (Pałac Branickich) ganiali za sobą, jak sam potem twierdził dumny Adam Słomka, z wiertarkami udarowymi wyciągniętymi z jakiegoś magazynka. Niedaleko dalej przy Nowym Świecie, w Unii Polityki Realnej doszło zaś w 1995 roku do próby obalenia Janusza Korwin-Mikkego przez skonfliktowanych z nim braci Dzierżawskich. Oblężony przez buntowników - wówczas jeszcze o ćwierć wieku młodszy i bardzo dziarski - prezes dwa dni siedział napierany przez brygady renegatów, w swoim gabinecie. Do jednej z największych zagadek z historii UPR przeszła ta, jak Korwin-Mikke załatwiał w tym czasie swoje podstawowe potrzeby. Pikanterii sprawie dodaje fakt, że Jarosław Gowin z obrzydzeniem mówiąc o tych wszystkich małych, wiecznie kłócących się prawicowych partyjkach, konfliktach o władzę kryjących się pod płaszczykiem sporów doktrynalnych, ukuł wiele lat temu słynne sformułowanie: "prawicowy gen samozagłady". Cóż, zapewne to nie pierwszy przypadek w historii, gdy odkrywca jakiejś choroby na nią zapadł. Na szczęście schorzenie nie jest groźne, a wszyscy świetnie się bawią. Teraz pora by Adam Bielan zwrócił się do komornika o eksmisję wicepremiera Gowina. Ten z kolei może dowodzić, że jest samotną matką, domagał się lokalu komunalnego, a dla Bielana lub tym bardziej Jarosława Kaczyńskiego - sądowego zakazu zbliżania się do siebie. Jest w tym potencjał na wiele odcinków dramatu o polskich trudnych relacjach: lokator-najmujący. Ale nie samymi melodramatami polska polityka żyje. Posłanka Paulina Hennig-Kloska kilka dni temu zapowiedziała, że nie przejdzie od Borysa Budki do Szymona Hołowni. Teraz jednak przeszła i wytłumaczyła, że cztery dni temu nie przechodziła, ale to było przecież wtedy, a teraz jest teraz. Nabrała się wtedy i świeciła za nią oczami Katarzyna Lubnauer, co już było wyjątkowym bestialstwem, bo kobieta mocno straumatyzowana po tym, jak kilka lat temu tłumaczyła, że na romantycznej Maderze Ryszard Petru załatwia ważne sprawy polityczne. Z drugiej strony podejście pani Hennig-Kloski pobudza do refleksji. Może nie mieliśmy do czynienia ze zwykłym kłamstwem? Po prostu faktycznie się zmieniła przez tych kilka dni? To częsty motyw komedii romantycznych. Ileż razy przemiany w nich, ze sztywnego gogusia w romantyka, przechodził taki Hugh Grant. Ale to też pytanie dla ambitnego, filozoficznego kina science-fiction lubującego się w filozofii egzystencjonalnej: - czy człowiek, który się zmienił nadal jest tym samym człowiekiem? Pani Hennig-Kloska w piątek po prostu była kimś innym niż w poniedziałek. To zresztą żaden rekord. Pamiętam jak Paweł Kowal, polityk, wówczas partii Polska Jest Najważniejsza przekonywał mnie, że "Joasia na pewno nas nie zostawi", "rozmawiałem z nią, zapewniała że nie przejdzie do Platformy". A na drugi dzień Joanna Kluzik-Rostkowska już była u Tuska. Też narodziła się na nowo, stała się kimś innym. Więc nie zdziwcie się, jeśli kiedyś kogoś poprosicie by wam oddał pieniądze, które pożyczył przed tygodniem, to ten odpowie - nie mogę, gdy pożyczałem byłem kimś innym. Może w tym podejściu do prawdy i przemijania, promowanym przez nasze elity polityczne, jest i rozwiązanie kredytów frankowych? Wszystkich innych zresztą też? Dlaczegoż mamy odpowiadać za decyzję jakiś obcych ludzi sprzed 15 lat tylko dlatego, że PESEL mieli taki sam? Scenariusze komedii jak widać same się piszą. Uwzględniając to wszystko, należy chyba wprowadzić - oprócz uposażeń poselskich - jakiś stały abonament za oglądanie sporej części polskiej sceny politycznej, robiącej naprawdę wiele by nas rozerwać pomimo epidemii i w karnawale. A w polityce karnawał cały rok, postów brak.