To charakterystyczne, że w Kijowie ze środkowo-europejskimi politykami nie było żadnego z zachodnich mężów stanu. Nie dość tego, nawet wizyta w Polsce żadnego z nich nie jest specjalnie dziś istotna. Kontakty ze starą Unią to przede wszystkim kolejne tyrady naszego premiera nieustannie przekonującego Zachód, że czasy się zmieniły. Że nie będzie już takiego handelku z Rosją jak był, połączonego z rytualnymi pohukiwaniami na łamanie praw człowieka, które pan na Kremlu mógł traktować co najwyżej z mieszanką znudzenia i rozbawienia. I że nie można w wiarygodny sposób domagać się zaprzestania ludobójstwa, a jednocześnie opylać sprawcy tegoż belgijskich diamentów, francuskiego jedzenia albo włoskich ciuszków. Że nie można być przez niego poważnie traktowanym, jeśli będzie się kupowało od niego nadal gaz i dostarczało po cichu broń. Nawet odnosiliśmy w tym jakieś sukcesy, ale mozolność z jaką to szło, niejasność deklaracji, jak europejska groźba o odcięciu rynków energetycznych od Rosji od... 2027 roku, mogły najzwyczajniej w świecie kosztować na Ukrainie wiele istnień. Warto zwrócić tu uwagę na pewną manipulację, z którą mamy często do czynienia. To wkładanie do jednego garnka NATO i UE. Bardzo przepraszam, ale nie mieszajmy, jak mawiał klasyk, dwóch systemów walutowych. To taka asocjacja w wersji praktycznej. Numer stary jak świat. Zestawiamy wartość, instytucję, osobę A i B, a potem wciskamy wszystkim, że chwalenie, ganienie jednej to także ganienie drugiej. Wiadomo, że Ukraina po 2014 roku, gdy obalono prokremlowskiego politruka Janukowycza, aspirowała do świata demokratycznego, wolnego, nowoczesnego, zachodniego. Do wszystkiego tego, co było dane Polsce, czyli do członkostwa w Unii Europejskiej i NATO. Jedno i drugie stało się solą w oku marzącego o odbudowie ZSRR Władimira Putina. Dotąd wszystko się zgadza. Dotąd Unię Europejską i Pakt Północnoatlantycki możemy wymawiać jednym tchem. Dalej już jednak nie. Nie powinniśmy wymawiać równocześnie nazwy tych instytucji, gdy mówimy o pomocy walczącej Ukrainie, co czyni wielu z naszych komentatorów i polityków opozycji przy okazji sugerując, że jakiekolwiek obiekcje wobec polityki Brukseli to niemalże sprzyjanie Putinowi. Bzdura. To Bruksela, a tym bardziej Berlin i Paryż zachowują się jakby zachęcały rosyjskiego dyktatora do dalszych działań. I jest to dużo istotniejsze niż żenująca postawa premiera mało liczących się Węgier czy opozycyjnych prawicowych radykałów w rodzaju Matteo Salviniego lub Marine Le Pen. Swoje dokłada rząd holenderski, który za swój stosunek do kwestii takich jak prawa człowieka, demokracja, praworządność, powinien znaleźć się w muzeum w Sèvres jako miara idealna hipokryzji. Holendrzy mają ogromne zastrzeżenia wobec sankcji, są przeciwnikami przyjmowania Ukrainy do Unii Europejskiej, nie deklarują woli przyjmowania większych grup uchodźców wojennych. Za to brylują w kwestii "karania Polski" za jej domniemane niedotrzymywanie należytych standardów europejskich reprezentowanych w ich mniemaniu, a jakże, przez ich państwo. Oczywiście, Unia Europejska nie jest sojuszem wojskowym. Bezpośrednia rola NATO jest bardziej istotna. To Pakt zapewnia militarne bezpieczeństwo swoim najbardziej narażonym członkom, w tym Polsce, a także niesie w miarę możliwości pomoc de facto walczącej za nas Ukrainie. Unia Europejska ma jednak przemożny wpływ na zastosowanie duszących Rosję sankcji. Na razie pokazuje jej jednak często, że dużo ważniejsza dla niej jest... kłótnia z rządem frontowego państwa jakim jest Polska o interpretację jej konstytucji i innych przepisów niż powstrzymanie wojny i zagrożenia dalszymi wojnami. Równocześnie prosty, odważny symbol ze strony władz tego frontowego państwa, czyli naszej Polski i ich władz, pokazuje jak dużo można zdziałać, gdy się chce i ma co trzeba, gdzie trzeba. Unia mogłaby nader dużo. Po pierwsze już nawet nie wspierać, ale przestać blokować fundusze dla swojego frontowego państwa. Relokacja uchodźców idzie na Zachodzie jak po grudzie. Ogromna, bogata Francja deklaruje gotowość przyjęcia 100 tysięcy uchodźców. Więcej już spontanicznie przyjęli do swoich domów mieszkańcy Mołdawii - kraju o liczbie ludności zbliżonej do Paryża i bodajże najbiedniejszego w Europie. Były prezes PKO BP Zbigniew Jagiełło proponował niedawno by unijne instytucje finansowe stworzyły fundusz umożliwiający uchodźcom wymianę hrywien na Euro. Czy słyszeliście o takich propozycjach płynących ze strony brukselskiej biurokracji? Dlaczego tego się nie robi? Przebąkiwania, że od rosyjskiego gazu wspólnota uniezależni się w 2027 roku brzmiałyby wręcz komicznie, gdyby nie rodziły tragedii. W czasach takich jak nasze, decyzje mogą być podejmowane natychmiast albo wcale, a perspektywa pięcioletnia jest równie wiarygodna jak projektowanie tysiącletniej Rzeszy. A propos, tego ostatniego kierunku. Nie ma - z czego zdają sobie sprawę kremlowscy włodarze - wcale gwarancji, że gdy się uspokoi, Niemcy nie wrócą do rozmowy o gazociągu Nord Stream2. Co gorsza, wiele wskazuje, że Zachód, szczególnie Niemcy mające przemożny wpływ na Brukselę, a także sporą część polskich mediów i świata politycznego, są w stanie w imię pokoju zaakceptować rozbiór Ukrainy. A co za tym idzie dalsze zbrojenie się Rosji, wyciągnięcie wniosków z błędów i szykowanie do kolejnego ciosu. Czy to wszystko oznacza, że Unia Europejska nie jest potrzebna? Wręcz przeciwnie. Ta sytuacja faktycznie pokazuje, że jest potrzebna, być może jak nigdy dotąd. Ale tylko taka, która faktycznie reprezentuje interes wszystkich jej członków, a także potencjalnych przyszłych członków, a nie tylko jednego państwa, jednej frakcji i kupionej przez nie części elit na terenie całej Europy, w tym Polski. Na początek te elity mogłyby wziąć przykład z przedstawicieli polskich władz jadących do Kijowa w czasie kiedy oni kombinują jak udawać, że coś się robi, ale tak by wszystko było po staremu. Ten polityczny pociąg do pogrążonego w wojnie Kijowa jest ważny dla Ukrainy, ale powinien stać się też ważny dla Unii.