Po poniedziałkowym facebookowym lockdownie kilka spraw może nabrać przyspieszenia. Więcej dowodów nie trzeba. Jeśli awaria w jednej firmie jest w stanie sparaliżować globalną komunikację, to sytuacja jest niezdrowa. Na pewno daleka od opartego na konkurencji wolnego rynku, ale też coraz dalsza od wolności słowa czy demokracji, bo przecież ta sama firma coraz bardziej monopolizuje obrót wymianą idei, myśli, poglądów, a klucz do tego co może być publikowane, a co nie, leży w rękach jednego człowieka. Monopol? Ależ skąd. Przecież nie jesteśmy skazani na Facebooka, mamy do wyboru Instagram albo możemy skomunikować się na WhatsAppie. Chris Hughes, współzałożyciel Facebooka, zauważył na łamach dziennika New York Times, że bardzo wielu Amerykanów uważa, iż ma dziś taki wybór, więc wszystko jest ok. To całkiem jak z płatkami śniadaniowymi, których za Oceanem w każdym sklepie jest absurdalna ilość w wielkich paczkach. Jeśli w sklepie skończą się te z miodem, to zawsze zostaną te z czekoladą, wanilią albo orzechami. Wtorkowa awaria przypomniała odbiorcy social-mediów, że nie ważne jak się produkty nazywają i jakie mają opakowania, a ważne kto jest właścicielem fabryki. Rozwój Facebooka, a potem zakupy kolejnych komunikatorów przez korporację Marka Zuckerberga sprawiły, że zmierza on do monopolu jakiego w obrocie ideą w erze masowej komunikacji nie miał nikt przed nim. Oczywiście mógłby jeszcze nabyć Youtube, Twitter i doprowadzić do fuzji z Amazonem. Zostałby wówczas pełnoprawnym, współczesnym faraonem naszego cyfrowego Egiptu. Problem nie polega na tym, że Zuckerberg robi coś złego (choć tego nie można wykluczyć), a na tym, że może. Co zabawne, wspomniany Chris Hughes i jego znajomi ze strony liberalnej, oskarżają dziś Zuckerberga o to, że goniąc za pieniędzmi tak poustawiał algorytmy w swojej cudownej, globalnej zabawce, że pozwoliły na zwycięstwo Donalda Trumpa w wyborach 2016 roku. Donald Trump i jego zwolennicy mają z kolei pretensje, że Facebook i jego mniejsi konkurenci wpłynęli na wynik wyborów w roku 2020 roku. Uwzględniając blokady na byłego prezydenta, które wówczas nałożyły Twitter i Facebook, trudno się temu nie dziwić. Co ciekawe, dziś Amerykanie rozważają nie tylko typowe rozwiązanie antymonopolowe, czyli po prostu rozbicie imperium Zuckerberga, nakazanie mu sprzedaży Instagrama i WhatsAppa, a może nawet jakiś podział Facebooka, ale również wprowadzenie kontroli nad algorytmami, czyli stworzenie instytucji publicznego kontrolera. Publicznego, czyli rządowego, rządowego, czyli politycznego. Mówiąc krótko, zabierzemy monopol informacyjny panu Gekko z Wall Street i oddamy panu Underwoodowi z Waszyngtonu. Tak oto współcześni "liberałowie" gonią własny ogon. CZYTAJ: Awaria Facebooka to namiastka globalnego cyberataku, który nas czeka Ale czy na pewno problem jest tylko w rozwiązaniach? Czy my po prostu w ogóle wszyscy nie za bardzo przenieśliśmy się w świat komunikatorów? A propos komunikacji - często jeżdżę tramwajami, autobusami, metrem, czasem pociągami. Kiedyś sporo ludzi czytało w nich książki, gazety, dziś nawet już czytników elektronicznych niewiele widać. Z mojej obserwacji wynika, że mężczyźni już nie czytają niemal w ogóle, czasem gdzieś jakaś kobieta. Niewielu ludzi ze sobą rozmawia, ba, niewiele osób rozmawia przez telefon. Całe wagony, na całym świecie, wgapione w ekrany, przewijające wciąż te same informacje, dobierane przez algorytmy serwujące mieszankę tego co dla nas pasuje i co ktoś chce nam podsunąć, w słuchawkach, z gustem muzycznym układanym przez zautomatyzowane playlisty i chcąc nie chcąc nieustannie chłonące dostosowane do siebie reklamy. Szczęśliwie raz na jakiś czas nadchodzi czarny poniedziałek. Awaria. Zimny prysznic. Chce się powiedzieć - więcej.