Popadam zawsze w nerwowe drżenie, kiedy ktoś z lubością i frazesami o "chęci dojścia do całej prawdy" na ustach, zaczyna grzebać w korzeniach rodzinnych znanych i rządzących. Nie dlatego, że to grzebanie uznaję za grzech sam w sobie. Póki służy ono działalności czysto historycznej albo niewinnym odkryciom, że praszczur Komorowskiego był piratem, a Lech Kaczyński miał rodzinne związki z Bolesławem Krzywoustym - uważam je za, nawet sympatyczną, zabawę. Gorzej - a to niestety jest smutna polska norma - gdy z ujawniania, czyj dziadek był w Wehrmachcie, czyj ojciec - w UB, a czyja matka była z domu Rozenkranc, czyni się okazję do snucia oskarżycielskich teorii dotyczących narodowej tożsamości i patriotycznej wrażliwości. W opublikowanym dziś przez "GP" tekście pozornie wszystko jest zgodne z zasadami sztuki. Tekst jest dobrze udokumentowany, opisy tego, co robili w MBP i MSW jej rodzice (a nie zrobili tam wielkiej kariery - byli szeregowymi funkcjonariuszami) nie podszyte emocjami, a o antysemickiej czystce roku '68, której ofiarami padli, pisze się, że była "haniebna". Pytanie, jakie sobie zadaję po przeczytaniu każdego z takich tekstów, brzmi: "czy coś z tego wynika?" i "czy warto takimi tekstami uruchamiać demony?". "Prawdziwi Polacy" szalejący dziś na internetowych forach zacierają ręce i wielce się radują. "Wszystko jasne", "dlaczego nie wiedzieliśmy tego przed wyborami" - to najdelikatniejsze ze stwierdzeń, jakie padają. I ktoś, kto sięga po archiwa i pisze taki tekst, musi zdawać sobie sprawę z tego, że wywoła najbardziej ponure instynkty i reakcje. Gdyby jeszcze dotyczyło to samego prezydenta czy kandydata na ten urząd, byłbym w stanie zrozumieć (choć też z trudem) chęć przyjrzenia się jego korzeniom, ale prezydencka żona? Czy wiedza o tym, że jej babcia miała na imię Estera, a mama Hana przybliża nas do prawdy o tym, jakim prezydentem jest i będzie Bronisław Komorowski? A choćby i do wiedzy, jaką pierwszą damą będzie jego żona? Najnowsza, i nie tylko najnowsza, historia Polski dowodzi, że szukanie jakichkolwiek prawidłowości związanych z korzeniami narodowościowymi, etnicznymi czy rodowymi polskich polityków jest drogą na manowce. Mieliśmy w niej i mamy potomków arystokratów, którzy czerwienieli i romansowali z komunistami i lewicą, mamy konserwatystów, wywodzących się z lewicowych rodzin, mamy walecznych katolików z korzeniami żydowskimi, ale i antyklerykałów z takimż pochodzeniem. To, że rodzice czy rodzic któregoś ze znanych polityków był działaczem komunistycznym także o niczym nie przesądza. Nawet losy tzw. marcowych komandosów dowodzą tego, jak różne mogą być drogi życiowe tych, których wpycha się do jednego worka. To, że syn lidera PRL-owskich związków zawodowych potrafił być aktywnym działaczem legalnego i nielegalnego NZS-u, a syn działacza KPP - jednym z liderów partii, która od tradycji KPP nie tylko się odżegnywała, ale i czyniła z niej dyżurny bacik na tych, którzy byli jej niechętni - udowadnia, że zaglądanie w życiorysy przodków nie przynosi odpowiedzi na jakiekolwiek pytania, a uruchamia ohydne emocje i komentarze, które - przy dodatku złej woli - są składnikiem utrwalania obrazu Polski jako kraju ciasnego, dusznego i obsesyjnie antysemickiego. Konrad Piasecki