"Żółte kamizelki" nie tylko łączą ludzi różnych kolorów politycznych, ale - co ważniejsze - działają bez najmniejszych związków z partiami politycznymi, związkami zawodowymi i stowarzyszeniami. Wręcz odrzucają tę logikę zaangażowania w sprawy publiczne. To odrzucenie struktur zorganizowanego społeczeństwa idzie u nich tak daleko, że stosują je również do swojego ruchu. Otóż ruch ten jest całkowicie pozbawiony struktur i przywódców. Pełna demokracja, mówią "żółte kamizelki". Ale oznacza to, że nie sposób ustalić miarodajnej dla ruchu listy jego żądań. Zaczęło się od protestu przeciwko podwyżkom akcyzy na olej napędowy - i to żądanie było w ruchu powszechnie podzielane. Później jednak "każdy sobie rzepkę skrobał" tak, że wyszły z tego postulaty niekiedy osobliwe. Takim postulatem jest np. przywrócenie 7-letniej kadencji prezydenta, podczas gdy wszyscy specjaliści zgadzają się, że skrócenie kadencji z 7 do 5 lat, co nastąpiło za prezydentury Jacquesa Chiracka, bardzo ogranicza ryzyko wewnętrznego rozbicia politycznego egzekutywy (cohabitation - prezydent i premier z konkurujących ze sobą obozów politycznych). Postulatem zupełnie absurdalnym jest zniesienie podatków. Jak "żółte kamizelki" wyobrażają sobie brak podatków i zarazem sfinansowanie szerokiego planu wydatków socjalnych, które także postulują, nie wiadomo. Takie są skutki powrotu do stanu dzikości. W toku długiej historii, społeczeństwa uczyły się m. in. również tego, jak się organizować do walki o swoje postulaty. Kiedyś protesty pracownicze sprowadzały się do niszczenia maszyn w fabrykach, później nauczono się form bardziej wyrafinowanych (samorządy pracownicze, związki zawodowe, inspekcja pracy, spory zbiorowe...). Dzisiaj "żółte kamizelki" wyrażają zawód w stosunku do tych wszystkich instytucji. Może mają rację. Ale przejście od tej racji do całkowitego odrzucenia instytucji nie jest wcale ewidentne - a tak właśnie postąpiono. W efekcie, żądania "żółtych kamizelek" są niespójne, nie ma mechanizmu wyłaniania nie tylko przywódców, ale nawet reprezentantów do rozmów z władzami (a przecież to w stronę władz są kierowane te wszystkie żądania). "Żółte kamizelki", odrzuciwszy nowoczesne metody reprezentacji i komunikacji społecznej, przeszły w stan dzikości, co sprawia, że są partnerem trudnym do zidentyfikowania, a tym bardziej do zawarcia porozumienia. Wyraża ten sprzeciw generalne votum nieufności do elit i do instytucji. OK, te elity i te instytucje nie są doskonałe, chociaż - Bogiem a prawdą - chciałbym mieć takie w Polsce. Na czym jednak polega to votum nieufności? "Żółte kamizelki" nie mówią, na czym konkretnie polegają niedostatki partii politycznych, państwa, samorządów, tylko żąda się zburzenia wszystkiego. Profanacja Łuku Tryumfalnego w sobotę 1 grudnia, może być symbolem tych rewolucyjnych postaw. Burzymy to, co jest, a chociażby symbolicznie poniżamy, a potem na gruzach coś zbudujemy. Co? Nie wiadomo. Wszystko, co powyżej napisałem, nie stoi w sprzeczności z faktem, że ruch "żółtych kamizelek" powstał z rzeczywistego stanu frustracji. Z poczucia, że ciągle, od wielu lat, albo od wielu dziesięciu, brakuje do pierwszego i nie widać perspektywy wyjścia z tego stanu. Z poczucia ludzi z prowincji, że usługi publiczne są dla nich znacznie mniej dostępne (koleje, poczta, publiczna ochrona zdrowia...) niż w dużych miastach. Często także z poczucia pewnej bezalternatywności polityki - mimo że rządy się zmieniają, to treść rządzenia pozostaje z grubsza ta sama. Te frustracje są obecne za Zachodzie od dawna. Mieliśmy "Occupy Wall Street", Podemos i wiele innych jego przejawów, także we Francji (np. ruch "Nuits debout"). Z tej frustracji było w 2005 r. odrzucenie w referendum konstytucji europejskiej, z tej frustracji mamy teraz Trumpa i Salviniego. Francja - jak to dziś widzimy - tylko pozornie uniknęła, wraz z wyborem Emmanuela Macrona, fali populizmu. Oto, półtora roku po tryumfalnym zwycięstwie tego młodego polityka bez doświadczenia, bez zaplecza politycznego, ale z programem odnowienia wiary w Zachód i w Europę, mamy go we Francji w pełnej krasie. Macron - trzeba to powiedzieć - jest po trosze ofiarą własnego sukcesu. Budował on ten sukces półtora roku temu właśnie na totalnym zakwestionowaniu dotychczasowego modelu reprezentacji interesów. I rzeczywiście wybory w 2017 r. zdemolowały francuską scenę polityczną. Tyle, że na tych gruzach nie powstało nic nowego. Partia prezydencka La Republique en Marche (wcześniej po prostu: En Marche) ma wyraźną większość w Zgromadzeniu Narodowym, ale sama jest strukturą politycznie martwą. Nie ma w niej politycznej podmiotowości, nie ma w niej sporów, inicjatywy politycznej. To wynik nadzwyczaj wertykalnej struktury władzy za Macrona: mamy prezydenta, a potem długo, długo nic, w końcu wyborców. Czegoś takiego chciał w 1958 r. gen. De Gaulle, ale nie całkiem mu wyszło, w efekcie czego powstał stabilny system partyjny. Otóż Macron zburzył (może raczej dobił) ten system, a nie zbudował nowego. Bo nie chciał, wiedziony ambicją hiperprezydentury, którą sam miał uosabiać. Nie wyszło i dziś - przewrotnie - prezydent staje wobec społeczeństwa, niezapośredniczony partiami i instytucjami. Tyle, że społeczeństwo przebrało się w żółte kamizelki i domaga się - nic mniej - jego dymisji. W poniedziałek wieczorem, 24 godziny przed zamachem w Strasburgu, Emmanuel Macron miał solenne wystąpienie telewizyjne do narodu. Zawierało szereg ustępstw. Z pewnością dużo mniejsze ustępstwa uspokoiłyby sytuację miesiąc temu. Ale teraz, kiedy mechanizm protestu już się rozpędził, to nie jest takie oczywiste. Tak czy inaczej, ta prezydentura już nigdy nie będzie tym, czym miała być. Z poważnymi skutkami - i dla Francji, i dla Europy. Roman Graczyk