Po prostu: spekulant zaczyna kupować, ile wlezie wybranej waluty, wskutek czego, zgodnie z mechanizmem podaż-popyt, jej cena coraz bardziej rośnie. Gdy urośnie tak wysoko, że zaniepokoi to polityków danego kraju, namówią oni bank centralny, aby podjął interwencję, to znaczy, aby zaczął masowo wyprzedawać rezerwy waluty po niższym od rynkowego kursie. Tu właśnie spekulacja zaczyna się na dobre: bank sprzedaje, spekulant kupuje, a wynik zależy od tego, kto pierwszy pęknie. Jeśli pęknie spekulant, kurs zostanie skutecznie obniżony, a on będzie w końcu musiał pozbyć się nakupionej waluty ze stratą. Jeśli jednak pęknie bank, bo skończą się jego rezerwy, to kurs poszybuje wysoko, a spekulant pozostanie jego panem - i sam ustali cenę, po jakiej będzie potem sprzedawać zebraną walutę. Przepraszam, że się rozpisuję, ale chodzi mi o zwrócenie uwagi na to, iż zasadniczą sprawą przy spekulacjach walutowych jest to, jak zachowa się kraj, którego waluta znajduje się pod presją. Jeśli może on sobie pozwolić na zachowanie spokoju, to spekulant na ataku na jego walutę wtopi; ot, spowoduje jakieś chwilowe zawirowania, ale sam rynek je ureguluje. W końcu gospodarka to potężna maszyna, i jeśli wszystko idzie normalnie, same transakcje związane z importem i eksportem stabilizują kursy na poziomie racjonalnym. Przeżyliśmy kilkakrotnie takie ataki w latach dziewięćdziesiątych i ludzie nie zajmujący się tymi sprawami profesjonalnie nawet ich nie zauważyli. Największy miał miejsce podczas kryzysu bliskowschodniego, w połowie tej dekady - bo jest prawidłowością, że ataki spekulacyjne nasilają się właśnie w czasie kryzysów, gdy nagle masa "kapitału krótkoterminowego" wycofywana jest z zagrożonego obszaru i jej właściciele szukają dla niej jakiegoś innego zajęcia, najlepiej mogącego przynieść szybki zysk. Kursem złotego trochę szarpnęło i tyle - byliśmy wtedy na tyle mocni, że spekulanci mogli nam skoczyć. Jak widać z powyższego, uproszczonego oczywiście, streszczenia sytuacji, kluczową sprawą jest tutaj postawa władz danego państwa, a zwłaszcza banku centralnego. To zaś, jak się państwo zachowuje, nie zależy od silnych nerwów polityków, ale od pewnych okoliczności obiektywnych - czyli od stanu finansów i gospodarki. Wzrost kursu waluty to dla jednych kłopot, ale dla innych zysk, i w obrębie gospodarki realnej plusy i minusy się zerują. Na przykład teraz u nas część gospodarki ma kłopot, ale za to inna jej część kwitnie. Dzwonił do mnie, do radia, przedsiębiorca spod zachodniej granicy mówiąc, że wszyscy tam Bogu dziękują za upadek złotego, bo Niemcy kupują tylko Polsce, w Polsce dają samochody do naprawy, z Polski ściągają ekipę do remontu domu i hydraulika do naprawy kranu? Kto prowadzi biuro turystyczne, ten ma problem (chociaż - może odwrócić kierunek działania i zamiast Polaków na Rodos, zacząć wysyłać Niemców do Juraty), ale kto cokolwiek eksportuje, może zacierać ręce, zwłaszcza że w ostatnich latach nieźle się wypościł. Zupełnie inaczej wygląda to z punktu widzenia tej części gospodarki, gdzie obraca się nie realnymi produktami i usługami, ale nadziejami na zysk i zaufaniem, czyli rozmaitymi papierami. Ponieważ większość tych papierów jest w ten czy inny sposób gwarantowana przez rząd, to on ma problem. Polskie zadłużenie, wbrew wołającym na puszczy ekspertom, rosło od lat. Nawet wtedy, kiedy opinii publicznej wydawało się, że spada - bo w istocie to spadało tylko tempo zadłużania się, suma długu rosła zaś niepowstrzymanie. Teraz wskutek tej beztroski sama bieżąca obsługa tego gargantuicznego długu pochłania lwią część budżetu. A każde osłabienie złotego do euro i dolara jeszcze jej koszty powiększa. I dlatego, podczas gdy przedsiębiorcy - co jasno pokazują badania - wcale nie załamują rąk, politycy trzęsą się i naciskają na powolne im media, aby siały panikę, aby w ten sposób zmusić bank do podjęcia interwencji (która skończyć się może przeputaniem posiadanych rezerw bez żadnego pożytku), a opozycję do głosowania za przyjęciem euro na każdych warunkach, byle szybko wejść w "korytarz" walutowy, w którym kurs zostanie sztucznie usztywniony. Oficjalnie po to, by "ukrócić spekulacje polską walutą". W istocie - by koszty kryzysu przerzucić z rządu na przedsiębiorców, z gospodarki "wirtualnej" na realną. Kuriozalne posunięcie premiera, jakim było ogłoszenie przy jakim kursie podejmie się interwencję (jakby wywiesić spekulantom ogłoszenie, zachęcające do ustawiania się w kolejce po polską kasę) można traktować dwojako. Albo premier jest skończonym ignorantem, albo chciał w ten niekonwencjonalny sposób zmusić prezesa Skrzypka do zaangażowania w sprawę (bo gdy już interwencję ogłosił, zwlekanie z nią byłoby katastrofą). Moim zdaniem chodziło o to drugie, no i, niestety, udało się. Kurs złotego na chwilę spadł, rząd doznał ulgi, ale dalekosiężne złe skutki tej interwencji dopiero odczujemy. Skręca mnie, gdy słyszę i czytam, jakie to niesprawiedliwe, że traktują nas jak Ukrainę i Węgry, gdy my tymczasem jesteśmy silną gospodarką? Tak, jak zwykle wszyscy są winni: spekulanci, zachodni menedżerowie, wszyscy, tylko nie ci, którzy Polskę tak zadłużyli, a już na pewno nie ci, którzy te długi przeżarli, i którzy w kolejnych wyborach domagali się ich jeszcze bardziej beztroskiego zaciągania. A prawda jest taka, że należymy do tej samej światowej "ligi" co wspomniane kraje, bo tak samo jak one siedzimy po uszy w stercie podpisywanych beztrosko latami weksli. Rafał Ziemkiewicz