Przepychanki nad dymiącym jeszcze pogorzeliskiem w Kamieniu Pomorskim są najnowszym i najbardziej niesmacznym dowodem na to, że kolejne odsłony koabitacji po polsku mogą poszerzać granice naszej wyobraźni. Polityczny obyczaj jeżdżenia na miejsca tragedii zawsze wydawał mi się dość kontrowersyjny. Z punktu widzenia skuteczności akcji ratunkowej, taki premier czy prezydent przyjeżdżający ze swoją świtą, zaglądający w każdy kąt, raczej potęgują zamieszanie i chaos, niż wprowadzają spokój i porządek. Ciężko się spodziewać, by ich gospodarskie oko i światła rada pomogły w czymkolwiek innym niż w zbudowaniu, albo podtrzymaniu opinii, że są zawsze w pogotowiu, troszczą się, nie dośpią, nie dojedzą, a obowiązek wykonają. Rozumiem jednak, że gdyby któryś z decydentów nie pojechał obejrzeć pogorzeliska w Kamieniu Pomorskim, natychmiast wybuchłaby kłótnia pod hasłem: "Proszę bardzo, nawet im się pojechać nie chciało, woleli świętować niż ruszyć do pożaru...". I tak źle, i tak niedobrze, więc - trudno - niech jeżdżą. Ale niech robią to z klasą, taktem i wyczuciem... Wszystkiego tego zabrakło niestety w wielkanocny poniedziałek. Premier z prezydentem urządzili sobie wyścig do Kamienia Pomorskiego, i to wyścig z przeszkodami i połajankami. Prezydent mówiący, że za późno został zawiadomiony o tragedii, sugerujący, że premier złośliwie nie zadzwonił, żeby dotrzeć na miejsce pożaru jako pierwszy, odgrażający się, że niech no się tylko żałoba skończy, to się porachujemy, i rzecznik rządu odpowiadający, że trzeba było włączyć telewizor, żeby się dowiedzieć o pożarze, to stanowcze przekroczenie granic tego, co w politycznych sporach dopuszczalne. I - co gorsza - dzieje się to już drugi raz. Pierwszy podobnie żenujący spektakl obserwowaliśmy po katastrofie CASY. Scenariusz był podobny. Prezydent też nie wiedział, też mu nikt nie powiedział, też miał żal i też żądał, by zmieniono procedury jego powiadamiania. Najwyraźniej nie zmieniono, bo znów głowa państwa dowiedziała się o wszystkim ostatnia. Tamte pretensje były jednak o tyle bardziej zrozumiałe, że rzecz dotyczyła wojska i powiadamiania jego konstytucyjnego zwierzchnika. W tym przypadku naprawdę nie rozumiem, po co miano by budzić prezydenta, by mówić, że pali się hotel, i że są ofiary. Wystarczyłby poranny telefon post factum. Czy powinien wykonać go premier, albo szef MSWiA? Pewnie, że byłoby to miłe, ale prezydent ma też swoich ludzi i rzesze urzędników, którzy włączają chyba rano radio, telewizję czy internet, by dowiedzieć się, co się dzieje na świecie. A informacje o pożarze pojawiły się o 3 w nocy i od tej pory nie schodziły z czołówek mediów. Narzekając na "tempo informowania organów państwa o tego rodzaju zdarzeniach", prezydent wystawia słabe świadectwo także - a może przede wszystkim - własnym służbom, które - jak rozumiem - zareagowały wolniej niż życzyłby sobie tego ich szef. Jakkolwiek by jednak nie zaspały, jakkolwiek silny byłby prezydencki żal do rządu, który "wiedział, a nie powiedział", Lech Kaczyński nie powinien już w kilka godzin po tragedii mówić tego, co usłyszeliśmy. Bo to naprawdę jest najgorszy z momentów na publiczne pranie naszych koabitacyjnych brudów. Konrad Piasecki