Po pierwsze, nie przeszkadza nikomu - medialna kampania wokół Grossa obywa się doskonale bez tego, bo Gross jest jak ten facet z kawału, któremu się wszystko kojarzyło z jednym, albo jak Michnik: z góry wiadomo, co powie i napisze, zanim jeszcze otworzy usta i sięgnie po pióro. Skoro entuzjaści rzucili się reklamować jego kolejny paszkwil bez czekania na druk, nie rozumiem, dlaczego człowiek mający do tego autora stosunek daleki od entuzjazmu miałby czekać aż będzie się mógł z nimi wdać w merytoryczną polemikę. Zresztą bardzo merytoryczną polemikę, pełną historycznych argumentów, na które Gross przy każdej możliwej okazji odmawia odpowiedzi, napisał już Piotr Gontarczyk. Moim zdaniem Jan Tomasz Gross na nią nie zasługiwał. Nie muszę też czytać kolejnej książki tego autora, żeby wiedzieć, że mam do czynienia z manipulatorem. Wiem to już po szumnie reklamowanych "Sąsiadach", opartych - co łatwo wykazać w kilku zdaniach - na świadomym i grubym przeinaczeniu. Cały sens "Sąsiadów" opiera się na założeniu: pewnego dnia polscy mieszkańcy Jedwabnego spontanicznie rzucili się mordować żydowskich sąsiadów, i wszystkich wymordowali. Gross odrzuca jakikolwiek udział w tym mordzie Niemców (no, może tylko "fotografowali") bo to mu nie pasuje do założonej wymowy dzieła, i do tezy, którą udowadnia poprzez selekcję źródeł, w praktyce opierając się na zeznaniach jednego tylko świadka, i przemilczając wszystko, co czyni tego świadka mało wiarygodnym. Otóż istnieje bardzo bogata literatura historyczna dotycząca pogromów Żydów w zachodnich guberniach carskiego imperium w drugiej połowie XIX i pierwszej XX wieku. Takich pogromów, mniej lub bardziej inspirowanych przez Ochranę i "Czarną Sotnię" opisano kilkadziesiąt. Wspólną ich cechą jest podobny mniej więcej odsetek ofiar. Licząc poszkodowanych na wszelkie sposoby, nigdy nie przekracza on 60, 70 procent zaatakowanej populacji, w czym około jedną trzecią stanowią zabici. Jest to oczywiste. Jeśli pogrom ma charakter spontanicznego wybuchu, część zaatakowanych zawsze będzie miała którędy uciec, nawet pomimo poturbowania. Nie każdy z uczestników pogromu zdecydowany jest zabijać, nawet ci zdecydowani w pewnym momencie więcej uwagi poświęcają rabunkowi. W Jedwabnem natomiast jednego dnia zamordowano praktycznie 100 proc. żydowskiej populacji. Jest więc oczywiste, że nie był to spontaniczny pogrom, tylko starannie zaplanowana i dowodzona przez kogoś akcja, której początkiem było zablokowanie dróg ucieczki. Tego nie mogli zrobić miejscowy piekarz z miejscowym kowalem. Jedynymi, którzy mieli i możliwość, i siły policyjne, i "know how" niezbędne do takiego przedsięwzięcia, byli Niemcy. Tyle mówi elementarny zdrowy rozsądek. Badanie historyczne pozwalają bez trudu stwierdzić, że, owszem, specjalna einsatztruppe została w tym czasie wysłana w okolice Jedwabnego z zadaniem eksterminacji ludności żydowskiej tamtejszych miasteczek. Znamy jej szlak, znaczony podobnymi do Jedwabnego zbrodniami w sąsiednich miejscowościach w dniach wcześniejszych i późniejszych, znamy instrukcję, w której dowództwo przykazało im w maksymalny sposób wciągać do współpracy w zbrodni ludność miejscową. To wszystko Gross ignoruje, bo nie pasuje do założonej tezy, i nie ma akurat świadka pozwalającego działania niemieckiego oddziału specjalnego przedstawić jako spontaniczny akt przemocy ze strony polskich sąsiadów. Tak samo jak on zachowuje się cała czereda płatnych propagandystów i "pożytecznych idiotów", udających, że nie rozumie najoczywistszych faktów i latami plotąca androny o "konieczności zmierzenia się z polską winą". Nie ma słowa lepiej to oddającego, niż zaczerpnięta z jidysz "hucpa". Ale ponieważ hucpa z Jedwabnem była udana, ma swoje kolejne odsłony. Równie żałosne. Inspiracją napisania książki "Złote żniwa" jest fotografia, która ma rzekomo przedstawiać grupę polskich hien przeszukujących tereny byłego obozu na Majdanku w poszukiwaniu żydowskich złotych zębów. Cokolwiek mówić o tzw. władzy ludowej, wszelkiego rodzaju szaber traktowała ona jako przestępstwo, i choć więcej sił zużywała na walkę z "reakcją", przy okazji surowo karała także rabusiów. Na zdjęciu mamy tymczasem ludzi, którzy wyraźnie pozują do kamery, ustawieni równo, w środku dnia, z łopatami i innymi narzędziami w rękach. Niektórzy są w mundurach. Jest oczywiste, że to nie złodzieje. Złodzieje nie działają w środku dnia, a już na pewno nie robią sobie pamiątkowych zdjęć. Najpewniej jest to jedna z grup, które zajmowały się, jak najbardziej legalnie, porządkowaniem terenu byłego obozu. Żeby uwierzyć Grossowi, że cmentarne hieny działały w pełnym słońcu i robiły sobie jeszcze pamiątkowe fotki, by miał on po pół wieku nad czym rwać szaty, trzeba być albo skrajnym idiotą, albo człowiekiem tak jak on sam chorym z nienawiści do Polski i Polaków. Tak samo, jak żeby wierzyć, iż szewc i krawiec z Jedwabnego zorganizowali spontanicznie perfekcyjną pacyfikację wioski, i przeprowadzili ją ze stuprocentowym sukcesem mając za całą broń widły i kije. Wszelką dyskusję o książkach Grossa uważam za niepotrzebną. Są to dzieła równie poważne, jak książki dowodzące, że Lady Dianę kazała sprzątnąć Królowa Brytyjska za puszczanie się z Arabem, że w dniu zamachu na World Trade Center wszyscy pracujący tam Żydzi zostali uprzedzeni i nie przyszli do pracy, że Bin Laden robił interesy z Bushem i po zamachu opuścił USA wojskowym samolotem, albo że papież kierował masowym przerzutem hitlerowskich zbrodniarzy do Argentyny. Dopóki jest popyt na bzdury, dopóki można na nich zarobić pieniądze, a w tym wypadku dostać też dobrze płatną profesurę i zyskać możnych politycznych protektorów - dopóty bzdury będą pisane, wydawane i reklamowane. Ale żeby bzdury Grossa traktować poważnie? Doprawdy, nie mam na to innej odpowiedzi, niż wskazanie miejsca, gdzie mnie mogą hucpiarze pocałować. Rafał A. Ziemkiewicz