Inne kable - światłowody, mówiąc ściśle - ułożone zostały pod mostem na tak zwany krzywy ryj, czyli bez zezwolenia, a więc i planu, podobno nocami, a korzystały z tych linii Ministerstwo Obrony Narodowej i Komenda Główna Policji. W dodatku most ubezpieczony był, jak doniósł jeden z serwisów, na sumę... trzech milionów złotych. Czyli chyba jeszcze przez Gierka - za czasów którego płonął zresztą po raz pierwszy. Obecnie koszt remontu mostu szacuje się - bąknął najpierw Ratusz - może na jakieś 200 milionów złotych... A może - bąknął parę dni później - na 500 milionów. I może to potrwa kilka miesięcy, a może nawet kilkanaście. Ale jedna z gazet przedstawiła opinie ekspertów, zdaniem których konstrukcja sfajczyła się do tego stopnia, że w ogóle nie ma co remontować, trzeba zbudować od nowa, ewentualnie z wykorzystaniem ocalałych z pożaru podpór pod przęsła - co wymaga kilku lat i kilku miliardów. Zdaniem tychże ekspertów, Hanna Gronkiewicz Waltz i Ratusz ukrywają rozmiary katastrofy i dozują prawdę pomalutku, bojąc się społecznej reakcji na bezmiar bezmyślności i zaniedbań, jakich się miasto dopuściło. Wskazywałby na to fakt, że Ratusz od razu zaczął ściemnianie, że właściwie to i tak remont Mostu Łazienkowskiego był zaplanowany już niedługo... Pani prezydent nie pomyślała, że gdyby tak było naprawdę, miasto miałoby na ten cel przygotowane pieniądze i jakieś pomysły zorganizowania stołecznej komunikacji, a nic podobnego pokazać nie jest w stanie. Możliwe, że niektóre doniesienia prasowe się nie potwierdzą, ale ogólnego obrazu nędzy i rozpaczy to nie zmienia. Jedna wielka kompromitacja, bajzel i Himalaje nieodpowiedzialności. Gdyby Polskę wzięli na cel jacyś terroryści, będą mieli najłatwiejszą robotę na świecie - jeśli jeden dziad śmietnikowy z zapałkami sparaliżował na lata całą komunikację w stolicy, to jak mógłby tu poszaleć Putinowski specnaz? Na szczęście Putin wie, że szkoda na nas fatygować ludzi, wystarczy jak nam wreszcie łaskawie odda jakiś fragment wraku ze śladami trotylu, a Polacy sami się pozagryzają. Tak się dla mnie szczęśliwie i nieszczęśliwie składa, że w czasie, gdy most stanął w ogniu, gościłem w Dublinie. Szczęśliwie, bo dzięki temu jestem poza podejrzeniami (gdyby się miało okazać, że z tym mostem jest tak jak z Reichstagiem - mało prawdopodobne, ale po rządzącej sitwie, jeśli realnie poczuje się zagrożona utratą władzy i rozliczeniem, spodziewać się można wszystkiego). Nieszczęśliwie, bo bezmiar rozkładu państwa polskiego, jaki pożar ujawnił, tym boleśniej uderzał w porównaniu z państwem, które wybrało na miejsce do życia już ze dwieście tysięcy Polaków, a codziennie przybywają następni. Wbrew stereotypowi, nie chodzi wcale o płace i zasiłki. Oczywiście, to ma swoje znaczenie. Tu, w Irlandii, pracy nie trzeba załatwiać, błagać o nią, uruchamiać znajomości czy zapisywać się do partii. Tu ona po prostu jest, może nie zawsze taka, jaką by się chciało, ale jakaś się znajdzie. Awans też nie zależy od układów ani papierów, ale od tego, co się umie i jak się stara. Wiem, że to brzmi jak przysłowiowa bajka o żelaznym wilku, ale irlandzka policja codziennie zamieszcza na swojej stronie internetowej informacje, w jakich punktach ustawione będą danego dnia fotoradary. Bo te fotoradary służyć mają poprawie bezpieczeństwa, zwróceniu uwagi kierowców na miejsca niebezpieczne i napomnieniu ich, a nie wyczesaniu z frajerów jak największej kasy. Dla porównania - kiedy wspomniany most poszedł z dymem i pani prezydent zaapelowała do mieszkańców, by przesiedli się do transportu miejskiego, w kolejkach zaczęło się regularne polowanie na frajerów nie znających skomplikowanej technologii obsługi miejskich kasowników. Pasażerowie, którzy po raz pierwszy kupili bilet czy kartę miejską, nie wiedzieli bowiem, że najpierw trzeba je "aktywować", a czynności tej dokonać można tylko w pierwszym wagoniku, w kasowniku najbliżej maszynisty czy motorniczego. I już, półtorej stówki leci, ku ogólnej radości całego transportu miejskiego. Nawet prorządowa do bólu "Wyborcza" tym łupieniem warszawiaków się oburzyła. A tak jest przecież ze wszystkim. Publicysta "Newsweeka" Marcin Meller opisał ostatnio swój przypadek. Przeoczył termin zapłaty za tzw. wieczyste użytkowanie. Nikt broń Boże z urzędu nie zadzwonił ani nie przysłał upomnienia, sprawę skierowano do sądu, który zaocznie wydał orzeczenie, potem do komornika - ostatecznie zamiast dwóch tysięcy zapłacił dopadnięty przez państwo frajer dziesięć. Na urzędników, na komornika, na sąd, na panią premier i urzędników, którym ostatnio obiecała odmrożenie podwyżek (jedyna grupa społeczna, która nie musi w tym celu palić opon ani strajkować). Mnie ta opowieść nie zdziwiła zupełnie. W okolicy, gdzie mam swoje hektary, była nawet kontrola NIK, która wykazała, że tamtejszy urząd skarbowy celowo "hodował" długi, drobne niedopłacone należności trzymając w tajemnicy latami, by tuż przed końcem ustawowego terminu wystąpić o rozmnożone tą prostą sztuczką kwoty. Była, wykazała, no i co? Trudno nawet mieć pretensje do prowincjonalnych urzędników. Przecież są z góry naciskani, sam minister finansów, jak wyciekło do prasy, zapowiedział im, że u kogo mniej niż 80 proc. kontroli będzie się kończyło karami, ten może zapomnieć o premiach, a niektórzy się nawet mogą pożegnać z posadami. A o robotę na prowincji trudno. A w Irlandii do jednego z moich rozmówców zadzwonił niedawno urząd skarbowy: proszę pana, sprawdzamy właśnie zeznania podatkowe pana i pańskiej żony, i chcę poinformować, że państwo przeoczyli, że należy im się ulga! I my bardzo, naprawdę bardzo przepraszamy, ale przepisy są takie, że my możemy wam zwrócić tę ulgę tylko za ostatnie pięć lat! Kilka dni po tej rozmowie w skrzynce mojego rozmówcy znalazł się czek z urzędu na parę tysięcy euro. Tym, co Polaków z Polski wygania, nie jest bieda, ale to, że w państwie, które teoretycznie jest polskie i teoretycznie należy do nich (w ogóle, jak przyznał były minister, jest tylko teoretyczne) traktowani są jak szmaty, jak niewolnicy na folwarku. Że to państwo nie służy Polakom, tylko pasożytniczej, mandaryńskiej kaście panującej, i nie jest wspólnym dobrem, tylko narzędziem pozwalającym towarzyszom Szmaciakom z rządzących partii "doić, strzyc to bydło, a kiedy padnie, zrobić mydło". Do tego właśnie celu stworzyli to państwo Sowieci i ich czerwoni kolaboranci z "władzy ludowej", a ponieważ po 1989 roku nic nie zmieniono - wciąż tylko do tego się ono nadaje. Nie jest dla obywateli, ale przeciwko nim. Klasyczne, jak to nazwała zachodnia nauka, postkolonialne "predatory state", państwo-drapieżca, czy raczej państwo-pasożyt. Nic nie jest w stanie Polakowi zapewnić, niczego mu dać, ale wpieprza mu się we wszystko i ze wszystkiego chce ściągać haracz dla swoich utrzymanków. Przykro to mówić, ale taka Irlandia, i parę innych krajów, okazuje się dla Polaków lepszą matką niż Polska, o której poprzednie pokolenia mogły tylko marzyć i płacić za to marzenie krwią, represjami, złamanymi życiorysami. Przegraliśmy tę Polskę, oddaliśmy ją bandzie partyjnych cwaniaczków, biurew i kombinatorów, i tak jak spod obcych zaborów, tak teraz uciekamy spod własnego. Pozostawiając za sobą państwo beznadziejnie chore, kalekie, zadłużone po uszy i zalane lukrem propagandy sukcesu, które nie potrafi nawet upilnować kupy desek pod strategicznym mostem.