Na ile jestem w stanie zrekonstruować wydarzenia, siedząc daleko i będąc skazany na internet, krwawa pacyfikacja protestu zaczęła się od szturmu protestujących na policyjne kordony broniące gmachu parlamentu, a większość zabitych to ofiary nie tyle bezpośrednich starć manifestacji ze znienawidzonym Berkutem, co ostrzału prowadzonego z zimną krwią z dachów przez tajemniczych snajperów. Kilkakrotnie poszła w świat informacja o negocjacjach pomiędzy przywódcami protestu a rządem, i za każdym razem okazało się, że nic z ogłaszanych rozejmów nie wynika, co może wskazywać na to, że albo Janukowycz nie panuje nad Berkutem i zbrodniczymi strzelcami, albo liderzy protestu nad ludźmi z Majdanu, albo − co najbardziej prawdopodobne − i jedno, i drugie. Trudno mi nie podejrzewać − a mówiąc szczerze, nie być pewnym − że nitki, animujące zarówno snajperów, jak i nieznanych z nazwiska prowodyrów, którzy wyrwali zniecierpliwiony i zdesperowany tłum spod władzy Kliczki, Jaceniuka i Tiahnybuka, zbiegają się gdzieś w jednym ręku, i że jest to ręka Władimira Putina. Przed laty, gdy Zachód przymykał oczy na jego zbrodnie w Czeczenii, i wcześniej, na wysadzanie w powietrze bloków mieszkalnych w Moskwie, które dało mu pretekst do rozprawy ze zbuntowanym Kaukazem, pułkownik Kukliński przestrzegał, że wolny świat hoduje sobie nowego Hitlera. Wkrótce potem Amerykanie wybrali sobie na prezydenta mydłka i idiotę, który zabrał się do robienia z Putinem "resetu". Zawsze wtedy, gdy na Zachodzie do przywództwa dorywa się dureń tego typu, staje się pewne, że prędzej czy później na drugim końcu świata będzie przelana krew. Rosja - czy to carska, czy komunistyczna, czy postczekistowsko-mafijna - rozumie bowiem tylko język siły, a każdego, kto nie mówi do niej tym językiem, uważa za frajera i słabeusza, któremu można "wrzucić jeża w gacie" (jak to ujął był towarzysz Chruszczow, gdy wysyłał na Kubę rakiety jądrowe w przekonaniu, że mięczak Kennedy nie odważy się tknąć spustu). Bieg wydarzeń na Ukrainie pasuje do modus operandi rosyjskich służb w każdym detalu i - przede wszystkim − do typowej dla Moskwy determinacji, by terytoria zależne utrzymać pod kontrolą za wszelką cenę. W każdy sposób − zbrodnią, przemocą, pieniędzmi. Kilkuset zamordowanych ludzi, których winą jest to, że mieli już dość życia w nędzy i Kacapii, to nie jest dla Kremla zauważalna cena za jej mocarstwowość. Wariant zorganizowania zwycięstwa uzależnionemu od Rosji prezydentowi się wyczerpał, wariant wykupienia państwa zbankrutowanego, w jaki zamieniły "spichlerz Europy" rządy oligarchów, za pieniądze ukradzione z rosyjskich funduszy emerytalnych − także. Pozostał wariant siłowy. Bo, jeśli dobrze czytam znaki czasu, krew wylewana na Majdanie ma przynieść Putinowi jedną z dwóch korzyści. W wariancie maksimum, coraz mniej prawdopodobnym − odgrodzić ukraińskiego satrapę od świata i wielkiej części własnego narodu, uczynić z niego drugiego Łukaszenkę, zdanego na łaskawość Moskwy znacznie bardziej niż dotąd, praktycznie już całkowicie. W wariancie minimum − doprowadzić do zbałkanizowania tego kraju i stworzyć warunki do zbrojnej aneksji wschodniej jego części (och, pardon: wkroczenia na prośbę ludności celem wzięcia w jej ochronę przed inspirowanymi z Polski i USA elementami terrorystycznymi) oraz wtrącenia części zachodniej w przewlekłą, prowokowaną i zasilaną z Kremla wojnę domową, dającą nadzieję na odzyskanie z czasem także i jej, w bardziej stosownym momencie. Mam dziwne wrażenie. Snułem takie mroczne wizje dwa dziesięciolecia temu w opowiadaniach SF, w przekonaniu, że tak naprawdę zdarzyć się to nie może. Dziś wydaje mi się, że wszystko zmierza ku ich ucieleśnieniu. Bodaj Benedykt Zientara (przepraszam, pracuję akurat z dala od domowej biblioteki) porównywał odwieczny styl działania Moskwy z behawiorem pewnego gatunku pająków, które niepostrzeżenie wstrzykują jad ofierze, by po czasie, osłabioną, móc ją pożreć. Doświadczyliśmy tego w swej historii i prawie na pewno doświadczamy współcześnie − co jest zresztą tematem do osobnej dyskusji. Moskwa zawsze starała się ingerować w życie krajów, które postrzega jako przyszłe ofiary względnie jako potencjalnych wrogów, promować w nich najgorszy, najnikczemniejszy element psujący państwo i rozkładający społeczeństwo, niszczyć ludzi szlachetnych − wiele można o tym poczytać w opracowaniach o historii, także też najnowszej. Nie ma powodu podejrzewać, że z jakiegoś powodu nagle to robić przestała. Jak, czyimi rekami − sam bym chciał mieć co do tego pewność. Ale do tego trzeba mieć własne, polskie służby specjalne, chroniące państwo polskie, a nie postkomunistyczną bandę nikczemnych nieudaczników, zdolną wyłącznie do kręcenia lodów i całkowicie spenetrowaną przez FSB. Rosyjski imperializm nie zmienia się w swym charakterze i metodach. Zmienia się natomiast jego skuteczność. Odziedziczone po carach sposoby w dzisiejszym masowym świecie nie przynoszą dawnych sukcesów. Kreml potrafi kreować w atakowanych krajach prezydentów i likwidować prezydentów stawiających mu opór, ale cała - wzięta jeszcze od Sun Cy, a podniesiona do maestrii przez Ochranę, NKWD i KGB - sztuka manipulacji i zbrodni podporządkowujących Rosji państwowe elity państw-ofiar, bądź przynajmniej je dekonstruujących, nie jest w stanie zmienić tego, co stało się w Polsce, w krajach bałtyckich i na Bałkanach, co teraz dzieje się na Ukrainie, i co po jej odpadnięciu od gnijącego cielska imperium Iwana Groźnego powtórzy się w kolejnych podbitych krajach... Tego, że ludzie po prostu nie chcą żyć w Kacapii. Odmawiają. Buntują się. Można ich represjonować i więzić, można im narzucać różne swoje marionety, można ich wpędzać, jak Polaków, Smoleńskiem, w stan przewlekłej wojny domowej, kołować agenturami wpływu i specoperacjami, których koszt skutecznie nie pozwala imperialnego bękarta po Czyngis Chanie zreformować, ucywilizować i zmienić w normalny kraj. Ale nawet zatruci sączonym przez pająka jadem będą wciąż, pokolenie po pokoleniu, odmawiać życia w Kacapii i szukać sposobu, by się z niej wyrwać. Ukraińcy na Majdanie giną właśnie za to. Nie za politycznych liderów, nie za Banderę ani Europę, ale − który jakiekolwiek hasła akurat podchwycił − za to, żeby nie żyć w Kacapii i nie skazywać na życie w niej swoich dzieci. Jak dziewiętnastowieczni Polacy, idący co pokolenie "w bój bez broni". I dlatego, choć pajęczy jad wciąż zatruwa ościenne narody, Kacapia prędzej czy później zdechnie. Jak Imperium Osmańskie, które niezwykle w tej chwili przypomina, zwłaszcza tym skupieniem na podtrzymaniu terytorialnego stanu posiadania, gdy wszystkie jego wewnętrzne struktury gniją, degenerują i pękają. Niestety, imperia w tej właśnie fazie gnicia są najbardziej nieobliczalne i dopuszczają się najgorszych łajdactw.