Zacznijmy od Turowa. A właściwie od krótkiego podsumowania dla tych, co nie śledzą sprawy aż tak mocno. Oto w ubiegłą środę Wojewódzki Sąd Administracyjny w Warszawie dołożył kolejną cegiełkę do wyroku śmierci na ulokowany w okolicach Bogatyni kompleks energetyczny. To ciągle ta sama sprawa, która ciągnie się już od wielu lat. Z grubsza wygląda to tak, że organizacje ekologiczne (głównie niemieckie) przy wsparciu niemieckich polityków samorządowych (i nie tylko) robią co mogą, by doprowadzić do zablokowania dalszego wydobycia węgla w Turowie w nadgranicznej gminie Bogatynia. Unijna polityka klimatyczna i konieczność dekarbonizacji oraz zazieleniania gospodarki są oczywiście politycznym kontekstem, w którym odbywa się cała sprawa. Gdyby ekolodzy odnieśli sukces i gdyby doszło do przymusowego zakończenia wydobycia w Turowie, to mielibyśmy tym samym faktyczny wyrok śmierci na elektrownię o tej samej nazwie, bo zostanie ona odcięta od surowca i w zasadzie straci rację bytu. To z kolei oznacza społeczną i pracowniczą katastrofę w regionie, który jest z elektrownią organicznie związany. Dziś jakieś 60-80 tysięcy ludzi żyje dziś z pracy dla i wokół tego energetycznego kompleksu. Nie koniec jednak na tym. Turów jest dziś odpowiedzialny za produkcję prawie 10 proc. krajowej produkcji energii. Faktyczne wygaszenie elektrowni sprawi więc, że cena energii elektrycznej w Polsce znacząco wzrośnie. Niedobory zaś trzeba będzie uzupełniać importem z zagranicy. Skąd? Najpewniej oczywiście z Niemiec. Co gorsza, alternatywne źródła energii - jakkolwiek pięknie brzmi to hasło - nie stanowią dziś (i jeszcze długo nie będą stanowić) dla paliw kopalnych faktycznej alternatywy. Zielone technologie (ani wiatrowe, ani słoneczne, ani geotermalne) nie są bowiem w stanie zaopatrzyć gospodarek w stabilny dopływ energii. Takie są fakty. Co zrobi polski rząd? Świadoma tych wszystkich zagrożeń poprzednia władza w Polsce próbowała sabotować presję na wygaszenie Turowa. W praktyce oznaczało to przedłużenie koncesji na wydobycie do roku 2044. Niemieccy działacze ekologiczni przypuścili kontrę (na pewnym etapie presja płynęła też ze strony czeskiej, ale ten problem udało się poprzedniemu rządowi zażegnać), skarżąc decyzję polskiej administracji publicznej gdzie się tylko dało. Wczorajszy wyrok WSA w Warszawie jest dla ekologów bardzo korzystny. Oznacza bowiem, że decyzja generalnego dyrektora ochrony środowiska (ta o przedłużeniu koncesji do roku 2044) zostaje uchylona. W efekcie Turów w roku 2026 faktycznie przestanie istnieć. No chyba, że od środowej decyzji NSA odwoła się właściciel kopalni. Tu jednak kolejny wielki kłopot. Turów jest własnością polskiego państwa (poprzez grupę PGE). Zachodzi więc pytanie, co zrobi w tej sytuacji nowy rząd? Poprzedni nie ukrywał, że za Turów będzie się bił do końca. Obecny jest jednak w praktyce wobec presji zewnętrznych interesów (zwłaszcza niemieckich) bardzo uległy. Co może oznaczać, że pozwoli Turowowi skonać. Oczywiście po cichu i bez zbędnego rozgłosu. Gdybyż jednak sprawa Turowa była jakimś odosobnionym przypadkiem! Ale nie jest. Oto zaledwie dzień wcześniej Parlament Europejski przegłosował tzw. dyrektywę budynkową. Polega ona - w skrócie - na tym, żeby w bardzo niedalekiej przyszłości wszystkie (stare i nowe) budynki w Unii Europejskiej były nisko- (a najlepiej zero-) emisyjne. Brzmi niewinnie? Nawet jeśli to niewinna nie jest. Dyrektywa budynkowa i jej konsekwencje w Polsce W praktyce ta dyrektywa oznacza bardzo wiele bardzo konkretnych rzeczy. Po pierwsze, mamy kwestię kosztów wielkich termomodernizacji - a właściwie tego, kto będzie je ponosił. Jak sprawić, by nie skończyło się wywłaszczaniem uboższych ludzi z ich własności celem sprostania nowym normom? Czy też faktyczną komasacją nieruchomości przez najsilniejszych i najbogatszych - na przykład w celach spekulacyjnych? Po drugie mamy problem wpływu rozwiązań na ceny mieszkań oraz domów. Bo jest oczywiste, że konieczność szybkiego dopasowania do zeroemisyjności podniesie ceny nieruchomości i de facto zmniejszy dostępność tanich mieszkań. Tak to zadziała. Jest wreszcie problem już istniejących zobowiązań - na przykład polskie państwo od paru ładnych lat organizuje wymianę pieców węglowych na gazowe. Teraz zaś ma dokonać kombinacji piwota z saltem. I przystąpić do... wychodzenia z ogrzewania gazowego. I tak dalej. A przecież mamy jeszcze kwestię tzw. Zielonego Ładu w rolnictwie. To znaczy rozwiązań znacznie utrudniających prowadzenie produkcji rolnej w Europie. Co z kolei grozi wzrostem cen żywności oraz zwiększeniem importu artykułów żywnościowych zza granic UE (a co za tym idzie groźbą utraty suwerenności żywnościowej). Wszystko to koniec końców sprowadza się do jednego i tego samego problemu. To znaczy do polityki klimatycznej UE, która coraz bardziej przypomina logikę niesławnej "terapii szokowej" z czasów polskich przemian. Zmiany mają zostać przepchnięte choćby nie wiem co. Krytyka zaś zmilczana, obśmiana albo zignorowana. O społecznych kosztach pomyśli się zaś później. Albo powie się po latach, że "byliśmy głupi". I doda, że "następnym razem będzie już inaczej". I tak aż do następnego razu. ----- Przeczytaj również nasz raport specjalny: Wybory samorządowe 2024. Bądź na bieżąco i zostań jednym z 200 tys. obserwujących nasz fanpage - polub Interia Wydarzenia na Facebooku i komentuj tam nasze artykuły!