Zwłaszcza politycy chętnie wykorzystują to pogłębiające się zjawisko - w końcu największą popularność zdobywa się pośród bulwarowego zgiełku - ale to oznacza, że zarazem godzą się na dramatyczne konsekwencje. Możemy je obserwować na przykładzie sprawy redaktora Tomasza Lisa, byłego już szefa "Newsweeka", którego oskarża się o stosowanie mobbingu. Bez względu na to, czy jego poczynania wyczerpywały znamiona celowego nękania pracowników, jak twierdzą niektórzy z nich, czy był tylko nieznośnym szefem i trudnym człowiekiem, jak uważają inni, czy też tłem są jakieś kwestie prywatno-obyczajowe lub polityczne, jak sugerują kolejni - część branży już wydała wyrok, a wirtualna "ulica" go wykonała na oczach pławiących się w rozkoszy linczu gapiów. Być może Lis rzeczywiście jest potworem czy - jak się dziś mówi - drapieżcą, a jego ofiary cierpiały przez lata wspólnej pracy dewastujące psychicznie katusze, a milczały ze strachu przed wpływowym człowiekiem, o którym od dekad wiadomo, że rządzi twardą ręką, ale tak poważny zarzut musi być wyjaśniony w sposób jednoznaczny, przy zastosowaniu odpowiednich procedur, ewentualnie w niezawisłym sądzie. Tymczasem nikt nie poczekał na żadne rozstrzygnięcie, prawie nikt się nie zawahał, a cała złożoność świata została sprowadzona do konieczności natychmiastowego wydania werdyktu na podstawie indywidualnych odczuć i emocji opisanych w mediach. Tak tego nie można robić i czwarta władza - która bardzo chętnie powołuje się na własny etos, na etykę, na prawdę - powinna o tym wiedzieć najlepiej. Odosobnione głosy wybitnego reżysera Feliksa Falka czy znakomitego dziennikarza Macieja Wierzyńskiego są wyjątkami potwierdzającymi regułę. Dlaczego tak się dzieje, że pozwalamy na swoiste samosądy (w miejsce rzetelności, domniemania niewinności, cierpliwości i dociekliwości) w imię wyższych racji - bo walka o dobrą atmosferę w pracy i standardy korporacyjne jest przecież swego rodzaju wyższą racją? Dlaczego godzimy się na to, by niemal każda debata wyglądała jak czarno-białe omłoty? Dlaczego wątpliwości - stempel dawnego świata - zostały wyparte przez kult absolutnej pewności bez oglądania się na skomplikowaną rzeczywistość? Jak to się stało, że ulegliśmy magii poprawności politycznej, która definitywnie kastruje z indywidualności, charakteru, osobowości, skazując na jednolite mundurki i życie w cieniu - to słowa z punkowej piosenki - "strażników moralności o przegniłych sumieniach"? Być może jedną z odpowiedzi jest fakt, że na scenę wkracza właśnie potężna ideologia (zwana cancel culture), według której należy skazywać na cywilną śmierć jednostki niepasujące do "nowego wspaniałego świata". "Przebudzeni", stosując ahistoryczne kryteria, unieważniają dziś w debacie, na uniwersytetach, w mediach, w sztuce tych wszystkich, którzy pochodzą ze świata przeszłości, cechuje ich inna obyczajowość, mentalność, wywodzą się z zamierzchłej kultury słowa i myśli, a zwłaszcza tych, którym nie udało się przejść przez życie suchą nogą. Nowy purytanizm, sztuczna moralność i neobolszewicki sznyt stały się absolutnie niedoskonałymi, wręcz karykaturalnymi odpowiedziami na kryzys współczesności, erozję zasad, zmierzch Ojca, postmodernizm. Jeśli o czymś można powiedzieć, że jest leczeniem dżumy cholerą, to właśnie o tym. A pięknoduchom, którzy mówią o krzywdzie i prawdzie, lecz nie zauważyli, że sami przywdziali maski zamordystów, polecam - jako puentę - fragment wiersza "Czyści" Stanisława Grochowiaka, do którego chętnie wracam: "Są bo na świecie ludzie tak wymyci / Że gdy przechodzą / Nawet pies nie warknie / Choć ani święci / Ani są też cisi".