Jeszcze parę tygodni temu nie mógłbym odnieść tego zarzutu do obu stron naszej postkolonialnej wojny domowej - PiS przez długi czas zachowywało się bardziej powściągliwie. Może dlatego, że wygrywa i ma powody czuć się pewnie, a histeryczna przesada i nadużywanie emocji z zasady jest domeną strony przegrywającej. Ale najwyraźniej PiS doszło do wniosku, że mu się ta powściągliwość "nie karkuluje", jak to mówią na Powiślu, więc - łubudu - w niedawnej debacie w Sejmie premier w odpowiedzi na histerię "niszczenia demokracji" i "rozmontowywania państwa prawa" pojechała zagrożeniem dla polskiej niepodległości i suwerenności. A co! Kto chce, niech policzy stronie rządowej za plus, że do retorycznego poziomu obrońców III RP zniżyła się dopiero po wielomiesięcznej eskalacji zarzutów rzucanych z tamtej strony, ale w każdym razie - stało się, PiS także oderwało się od rzeczywistości i od tej pory medialny spektakl "walka demokracji z suwerennością" stał się czystym już syndromem urojeniowym. Byłoby to bardzo śmieszne, gdyby nie fakt, że urojeniami tymi żyją - ba, pasjonują się nimi - dziesiątki, jeśli nie setki tysięcy histeryków, w dużej części skupionych w obszarach ważnych dla funkcjonowania państwa. Histerycy ci stanowią wspaniały target dla mediów - chętnie klikają i kupują to, co wychodzi ich rozedrganym emocjom naprzeciw, codziennie pożądają nowych podniet, nowych paroksyzmów. Więc to, co dziś tutaj zrobię, jest zapewne w jakimś sensie samobójcze, bo niniejszym piszę felieton z założenia nudny, adresowany do tych, którzy już Trybunału i całej zajadłej walki o demokrację i suwerenności mają wyżej uszu. Tych, którzy co prawda stanowią większość, ale nie klikają, nie czytają i nie włączają treści polityczno-publicystycznych, bo guzik ich obchodzi, jaka tam dzisiaj kolejna, z przeproszeniem, gównoburza, i kto o kim powiedział, że jest co - a nauczono ich, że wspomniane treści tego tylko dotyczą. Otóż na ich - ale i tych pierwszych, poddających się codziennie ciśnieniu histeryzujących ich polityków i propagandystów - użytek przypominam... W Polsce nie jest łamana ani nie została złamana Konstytucja. Owszem, doszło do jej wielokrotnego naginania, obchodzenia i wykorzystania rozmaitych luk, co skądinąd zresztą pokazało mizerną jakość darzonego przez liberalną opozycję tak wielką estymą dzieła Aleksandra Kwaśniewskiego i Tadeusza Mazowieckiego. W kluczowych momentach sporu zastosowano mechanizm "falandyzacji" - przypomnijmy, że to pojęcie, wzięte od nazwiska nieżyjącego już prawnika prezydenta Wałęsy, pojawiło się, gdy ten ostatni odwołał przewodniczącego Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, argumentując, że skoro ustawa nie zabezpiecza prezesowi kadencyjności ani nie wspomina nic o trybie jego odwoływania, to można logicznie uznać, że prawo odwołania przysługuje temu, kto powołuje, a wiec prezydentowi. Właśnie na zasadzie "falandyzacji" prezydent przyznał sobie prawo odwlekania zaprzysiężenia nowych sędziów Trybunału, prezes Trybunału prawo niedopuszczania zaprzysiężonych sędziów do orzekania, a rząd niepublikowania orzeczeń, które uznaje za podjęte bezprawnie. Politycy - i coraz bardziej stający się jednym z nich sędzia Rzepliński - "pojechali po bandzie", a nawet zaleźli poza nią, ale jak na razie walczą na sprzeczne wykładnie i interpretacje, nie negując otwarcie ani jednego przepisu. Obrońcy porządku panującego przez ostatnie ćwierć wieku zwyczajnie kłamią, usiłując przedstawić spór jako jednoznaczne starcie prawa z łamiącą je władzą. Po obu stronach tej walki są prawnicy i prawne argumenty - doprawdy, ktoś taki jak profesor Zaradkiewicz, kto od kilkunastu lat de facto przygotowuje wyroki Trybunału, które sędziowie potem tylko przyklepują, wie na temat Konstytucji na pewno więcej niż na przykład mgr Stępień, uparcie mianowany przez media profesorem, który nie ma żadnego naukowego ani prawniczego dorobku i wszystko w karierze zawdzięcza polityce, także pełnioną kiedyś funkcję prezesa TK, co dziś wykorzystuje do mącenia w głowach maluczkim. Dalej: spór o to, czy jeden artykuł Konstytucji deroguje drugi, czy odwrotnie, czy sędziów ma być piętnastu, czy osiemnastu, i czy ważniejsze jest zdanie profesorów, których legitymacją do władzy jest pozycja we własnym zamkniętym światku, czy posłów, za którymi stoją ich wyborcy, ma oczywiście konsekwencje praktyczne, ale nie jest to spór zagrażający ani podstawom ustrojowym, ani wolności, ani prawom obywatelskim. Takie spory są na porządku dziennym w każdej demokracji i często, jak ostatnio u nas, sięga się w nich po chwyty na pograniczu prawa. Sąd Najwyższy USA jest od kilku miesięcy - i wiadomo, że do wyborów pozostanie - de facto sparaliżowany przez parlamentarną obstrukcję Republikanów, którzy odwlekają formalne przesłuchanie kluczowego dla układu sił sędziego, i prezydent nie może go skutecznie zaprzysiąc. I jakoś świat się nie wali. W Holandii, skąd przybywa nadzorować nas komisarz Timmermans, w ogóle nie ma żadnego sądu konstytucyjnego (!), a konstytucja tamtejsza wprost stanowi, że prawo stanowione przez parlament jest nadrzędne nad wyrokami sądowymi. I jakoś nie ma z tym problemu. Kryzysy kompetencyjne w stosunkach między sądami konstytucyjnymi a władzą ustawodawczą bądź wykonawczą wybuchały w ostatnich latach we Włoszech, w Hiszpanii, Luksemburgu, Niemczech, i jakoś się te kraje nie zawaliły. Dopóki demokracja w Polsce działa w najlepsze, nikt nie jest prześladowany za przekonania, a wolności w mediach jest więcej niż w minionym ośmioleciu, zostawmy wielkie słowa w spokoju, na wypadek, gdyby zaczęły być naprawdę potrzebne. Także słowo "suwerenność". Dla suwerenności zawsze oczywiście istnieją zagrożenia - jednym z największych jest umowa TTIP, którą rząd Beaty Szydło, jak się zdaje, dość bezmyślnie popiera. Wolałbym, żeby skupił się na obronie Polski właśnie przed nią, a nie przed Komisją Europejską. Co do tej ostatniej - jej działania są głupie i dla Polski krzywdzące, na dodatek oparte na wątpliwych podstawach prawnych i - jak dowiodła niedawna publikacja "Dziennika" - pobieżnym zapoznaniu się z sytuacją w Polsce tylko z jednej relacji, tej pochodzącej od odtrąconej przez polskich wyborców byłej władzy. Co więcej, istotna była dla wejścia Komisji w spór z Polską wiara w zapewnienia tutejszej opozycji, że byle Komisja zrobiła groźną minę i trochę postraszyła, to Polacy wyjdą na ulicę, wyrzucą PiS i Polska znowu będzie spływać głównym nurtem europejskiej polityki, jak przez ostatnich osiem lat. Ale właśnie, na straszeniu i robieniu groźnych min możliwości Komisji się wyczerpują. Dlatego właśnie musi z Polską negocjować jakiś pozór rozwiązania konfliktu, żeby wycofać się z pochopnie rozpoczętej "procedury kontroli praworządności" z twarzą. A że PiS również tego potrzebuje, spodziewam się w najbliższych dniach histerycznego ryku w obozie antypisu, że Zachód znowu zdradził, że jesteśmy już państwem faszystowskim, w którym płoną stosy i dymią krematoria, i trzeba zrobić coś - najlepiej pięćsetny antykaczystowski wywiad z Holland, Wałęsą albo przynajmniej Cimoszewiczem. Bo o doprowadzeniu w Polsce do takiej rozpierduchy jak we Francji opozycja może tylko marzyć, i zresztą, widać to w wielu wypowiedziach, marzy bardzo usilnie, ale i bardzo bezsilnie. Chciałbym tylko, byśmy pamiętali, że kiedy rząd negocjuje kompromis w wewnętrznej sprawie Polski nie z krajową opozycją, ale z zagranicą, to z obroną suwerenności ma to tyle wspólnego, co wcześniejsze odwołanie się tegoż rządu do arbitrażu Komisji Weneckiej. Oczywiście, łatwo to zrozumieć: pozycjonując walkę o Trybunał nie jako spór wewnętrzny, ale spór między rządem Polski a Unią, PiS ustawia skutecznie Schetynę i Petru na pozycji "targowicy", pomagierów sił zewnętrznych i politycznych marionetek. No bo, powiedzmy, ogłosi Timmermans, że Komisja zgadza się na nową ustawę w kształcie takim a takim, i co wtedy zrobią liderzy "opozycji totalnej"? Ogłoszą, że Timmermans też jest pisowcem, podtrzymają wszystkie dotychczasowe okrzyki, że "z ludźmi łamiącymi Konstytucję nie można negocjować" i pryncypialnie pojadą po Komisji Europejskiej, jak swego czasu "Wyborcza" po Petru, gdy ten próbował się wyłamać? Przypuszczam, że wątpię - zagłosują tak, jak im Timmermans każe, i PiS będzie mógł ich przedstawiać jako coś w rodzaju separatystów z Donbasu - z nimi też nikt nie negocjuje, tylko bezpośrednio z Putinem. No i gratulacje, ale osiągając ten wizerunkowy sukces właśnie potwierdza PiS naszą podległość wobec obcych polityków. Mnie ona nie oburza, bo wiem o niej doskonale - mówiłem niedawno, omawiając cele powstania stowarzyszenia Endecja, że Polska w UE jest w podobnej sytuacji jak Wielkopolska w Cesarstwie Niemieckim, i trzeba wybrać taką właśnie strategię, jaką tam, w wieku XIX ze znakomitym skutkiem zastosowano. Polska podległość nie wynika jednak ze słabości woli, tylko ze słabości materialnej, i nie wyjdziemy z niej opowiadając sobie patriotyczne bajki, tylko uwalniając polską przedsiębiorczość, niszcząc postkomunistyczny biurotwór pożerający państwo i odbudowując klasę średnią. A w bieżącej polityce argumentem skutecznym nie jest to, że Niemcy zbombardowali nam Warszawę i wymordowali polskie elity, tylko to, że zawdzięczają nam już w tej chwili 1,5 miliona miejsc pracy - więc powinniśmy się starać, żeby zawdzięczali jeszcze więcej. Krótko mówiąc, pisowskie gadanie o suwerenności słabo się ma do poważnego o nią starania i nie ma się co podniecać. Skoro już jesteśmy zmuszeni do oglądania w każdym dzienniku spektaklu, w którym jacyś wariaci krzyczą, że dziś jest w Polsce dokładnie tak samo, jak w III Rzeszy albo nawet gorzej, że Kaczyński jest gorszy od komunistów, a Unia Europejska to najeźdźca, z którym pisowski rząd i zdrowa część narodu stają "na smirtnyj boj" - to przynajmniej potraktujmy to, rodacy, z należnym dystansem. Patrzcie, słoneczko wyszło, zgrillujmy coś, napijmy się, zagryźmy... Zanim damy się tak zwariować, że wszyscy zaczniemy podkładać sobie nawzajem bomby.