Do tej opinii warto dopisać kilka uwag. Otóż sondażowe wyniki I tury w niespodziewanie dużym stopniu różniły się od wyników rzeczywistych. A te okazały się nad wyraz dobre dla PSL. Ludowcy zanotowali znakomity wynik, pytanie tylko czy będą potrafili choć zbliżyć się do niego w wyborach parlamentarnych. Do tej pory zupełnie im się to nie udawało. Po drugie, porażka PiS okazała się bardziej dotkliwa niż można było sądzić w noc powyborczą. Bo co prawda jest to wciąż główna siła opozycji, ale coraz mocniej wypychana na margines. Daleki jestem od prorokowania, że PiS za chwilę się rozpadnie. Na razie trwa. Ale gdy przegra przyszłoroczne wybory parlamentarne, to wtedy nastąpi odpływ. Myślę zresztą, że dla partii Jarosława Kaczyńskiego groźniejsze niż relatywnie słaby wynik w wyborach do sejmików wojewódzkich było co innego. Otóż PiS poniósł klęskę w wyborach prezydentów miast. Z dużych i średnich miast wygrał, zdaje się, tylko w Radomiu. W pozostałych bataliach albo przegrywał już w I turze, albo w drugiej - gdy przeciwko niemu łączyły się inne partie. Gigantyczny elektorat negatywny, brak zdolności koalicyjnej, to powoduje, że partia Jarosława Kaczyńskiego musi odpowiedzieć sobie na kilka pytań. Czy w Polsce nastąpi tak wielki kryzys, że wyborcy odwrócą się od PO i gremialnie zagłosują na PiS? I to tak masowo, że partia ta przekroczy 50 proc. mandatów? A jeżeli jest to mało prawdopodobne, to czy wielki strateg ma inną strategię? Czy wie jak wyjść z izolacji? Zdaje się, te pytania w PiS-ie będą coraz częściej stawiane. Czy oznacza to, że Platforma może pić szampana, bo wprawdzie ma słabsze wyniki, ale jej konkurenci słabną jeszcze szybciej niż ona? Że za chwilę ziszczą się słowa Donalda Tuska, że nie ma z kim przegrać? Tak nie jest. Donald Tusk ma z kim przegrać. Jeżeli nie przegra z Kaczyńskim, to przegra z Komorowskim, albo ze Schetyną... Życie polityczne nie znosi próżni - jeżeli przeciwwagą dla rządzących nie mogą być partie opozycyjne, to tworzy się ona wewnątrz "siły przewodniej". W PZPR mieliśmy więc ciągłe gry frakcyjne i koteryjne. I to samo mamy w Platformie. Myślę zresztą, że niechęć do PO była jednym z bardziej widocznych elementów minionej kampanii. Oczywiście, na pierwszym miejscu, jeśli chodzi o zły brand był PiS. Ten szyld odpychał. Ale plakietka "człowiek Platformy" też nie była najlepszą reklamą. Kandydaci PO ponieśli w tych wyborach kilka spektakularnych porażek. I na pewno stratę wielu punktów zawdzięczają swej partyjności. To m.in. pozwoliło po raz kolejny wygrać wybory w Krakowie Jackowi Majchrowskiemu, który przedstawiał się jako "kandydat ludzi" a nie partii. W sumie prosty chwyt, a jak skuteczny. Zresztą zastosowany nie tylko w Krakowie. Także w Rzeszowie, Katowicach, Wrocławiu, Poznaniu, Szczecinie... Wszędzie tam wygrywali, niejednokrotnie w I turze, prezydenci, którzy szli do wyborów z własnym szyldem, i deklarowali swą niechęć do wielkich partii i ich central. Wybory pokazały więc, że do zwycięstwa partyjna etykietka nie jest potrzebna, ona raczej szkodzi, że wyborcy wolą ludzi spokojnych, obliczalnych, a nie przywożonych w partyjnych teczkach. Pokazały też potężną nieufność wobec ludzi władzy, i obojętność wobec ich gier. Najmocniejszym tego przykładem jest Łódź. Tam wprawdzie kandydatka PO, mocno wspierana m.in. przez premiera Tuska, pokonała młodego działacza SLD stosunkiem głosów 60:40, ale spójrzmy na frekwencję. Wyniosła ona w Łodzi 22 proc.. Więc cóż to za zwycięstwo? Na dobrą sprawę przy takiej frekwencji wybory powinny być unieważnione, bo widać wyraźnie , że mieszkańcy Łodzi (może dlatego, że parę dni wcześniej miasto to utopiło się w nawale śniegu...) nie mieli ochoty na żadnego ze startujących w II turze. Zresztą niewiele lepsza frekwencja była w całej Polsce - bo ledwie 36 procentowa. Dlaczego tak słabo? O tym, że Polacy nie ufają władzy, już pisałem. Ale złożył się na to jeszcze jeden czynnik - otóż wielu wyborców nie szło do urn, bo nie miało na temat urzędującego prezydenta i jego kontrkandydata wystarczającej wiedzy, by ocenić ich kompetencje. W ostatnich latach prasa lokalna, lokalne rozgłośnie radowe, przeżywają kryzys, zwijają się a nie rozwijają. Jak w takiej sytuacji oceniać kandydatów? Na podstawie zdjęcia na słupie? Trochę to trudne. Więc może na podstawie liczby wyremontowanych ulic? To też nie proste - bo są miasta, do których inwestorzy walą drzwiami i oknami, więc nie sztuka nimi zarządzać. Takim miastem jest na przykład Sopot - i śmiem twierdzić, że miasto to, jak na pieniądze, które do niego napływają, rozwija się bardzo przeciętnie. To zresztą powinno być wielką żółtą kartką. Bez dobrze działających mediów lokalnych, patrzących lokalnej władzy na ręce, Polska samorządowa długo nie pociągnie. Upadnie pod ciężarem sitw, koterii, którym najlepiej jest działać w ciszy. I nie pomoże tu żadne CBA, ani kolejne triki pijarowskie kancelarii premiera. Robert Walenciak