Tymczasem przedostatni dzień pracuje jeszcze na najwyższych obrotach wielka machina doprowadzania Polaków do spazmu przerażenia, w którym to spazmie mają pędzić do urny i poprzeć nieudolną władzę mimo wszystkich jej oczywistych patologii. Muszę przyznać, choć komentator polityczny zapewne przyznawać tego nie powinien, że coraz mniej widzę w tym sensu. Proszę zrozumieć, mnie już od dawna nie dziwi, kiedy osoby publiczne robią rzeczy podłe - ale jak robią rzeczy głupie, to to jeszcze mnie potrafi zdumieć. A tymczasem ostatni tydzień pełen był, mówiąc kowbojską metaforą, strzałów we własne stopy. Taki na przykład Jakub Wojewódzki, zwany Kubą. Ja rozumiem, że władzy, która pozwala zarobić, trzeba się jakoś odwdzięczyć. Ja nawet rozumiem, że na ołtarzu podlizania się jakiś następny eurokoncercik składa celebryta troskliwie budowany (choć, fakt, mocno już skruszały) wizerunek abnegata, co to niby "dowala" wszystkim, i całkiem otwarcie wchodzi w skórę partyjnego propagandysty. Ale że tak głupio? Facet starszy ode mnie - a ja nie ukrywam, że to już wiek "Zgreda" - pindrzy się na nastolatka i z tą charakteryzacją na twarzy zwraca się do o trzydzieści lat młodszych rówieśników, ej, no, ziomale, trzeba głosować na Partię, bo jak nie zagłosujecie, to jesteście "kretynami pozbawionymi mózgów", "dziwkami" i tak dalej w tym stylu. Może i kogoś namówi, pod warunkiem, że znajomość z tym manifestem agresywnego lizusostwa zakończy na muśnięciu wzrokiem okładki. To już nawet Michnik, startujący do osiemnastolatków z przekazem: jak wasz kraj nie ma dla was pracy, szans i perspektyw, to jedźcie ich szukać gdzie indziej, tylko najpierw zagłosujcie na Partię, wydaje się uczciwszy. Choć chyba równie nieskuteczny. Następnego dnia Tomasz Lis... Kto ten szoł widział, ten nie zapomni. Jakby to ujął Jan Brzechwa: "Proszę państwa, oto Lis / Lis wprost nienawidzi PiS / Chętnie rozdarłby na strzępy / Ale jest na to zbyt"... No, ja zrymuję asonansem "zbyt cienki", choć Brzechwa zapewne użyłby tu rymu pełnego. Co mu przyszło do głowy, żeby wszem i wobec pokazać, jaki z niego "dziennikarz"? Ja rozumiem, od dawna podejrzewam, że Lis już się uważa za zbyt wielkiego na ten zawód, że zapragnął być Autorytetem Moralnym, nowym Oberguru "Polski Jasnej". To oczywiście tłumaczy emocjonalne zaangażowanie, ale nie tłumaczy, że facet, chcąc za wszelką cenę skonfundować Kaczyńskiego, nie przygotował sobie żadnej amunicji, poza jakimiś starymi bzdetami o rzekomym straszeniu Tuska pistoletem. A wystarczyłoby przeczytać nową książkę Prezesa... (Inna sprawa, że jak ktoś widział histeryczne tyrady redaktora Gugały przed Adamem Hoffmanem, to wiara w profesjonalizm Lisa mogła mu wrócić.) No, ale właśnie, książka Kaczyńskiego - to jest dopiero odstrzelenie sobie kończyny. Szczere książki to politycy piszą dopiero wtedy, jak są na emeryturze. A przed wyborami cyzelują każde słowo, a najlepiej nie piszą nic w ogóle. Prorządowe media z początku i tak wykazały się dużą nieudolnością, kompletnie tej książki nie zauważając, a niejasne zdanko o Angeli Merkel jest doprawdy jednym z wielu, z których mogłyby zrobić histerię, może nawet jeszcze lepszą. Gdyby wcześniej nie było podobnie z równie niejasnym zdaniem o Ślązakach, to bym może uwierzył, że tak wyszło. Ale tutaj, gdy kilka dni było cicho, prezes co zrobił? Podczas autoryzacji wywiadu dla "Newsweeka" (gdzie Andrzej Stankiewicz bodaj jako jedyny ten passus zauważył) zaostrzył odpowiedź, tak, żeby wplątać w tę niejasność Stasi. A kiedy wspomniany Lis nie zdołał go "w temacie Angeli" zagiąć, to następnego dnia prezes wrócił do swej ulubionej pasji, jadąc po reporterze TVN, że jest z niemieckiej, a nie polskiej redakcji. "No, panowie, pogratulować - chwyciła mnie paranoja" - jak mówił Burmistrz z mojej ulubionej scenicznej baśni "Smok". Bo na tym nie koniec. Oto sam Kaczyński dał obsesyjnie mu niechętnym mediom na ostatniej prostej nabitą broń do ręki. Już nie ma innego tematu. Nikt nie podejmie kwestii notorycznego fałszowania wyborów na Mazowszu, na co oczywiste dowody przedstawił portal wpolityce.pl. Nikt nie podchwytuje skandalu ekspresowego usunięcia przez PO-PSL z kodeksu artykułu, po to tylko, by mógł uniknąć odpowiedzialności sądzony z niego Ryszard Krauze, co opisała "Rzeczpospolita". Choć i tu, nawiasem, też drobny strzał w kolano - szef BCC Marek Goliszewski protestując przed publikacją "Rzepy", broni sprawy tak, że pogrąża przyjaciół "głównego płatnika" na amen. Oto, mianowicie, nie ma co z tego robić sprawy, oświadcza, bo ten zlikwidowany artykuł 585 k.h. i tak nadal istnieje, tylko ukryty w innym artykule, w art. 296 § 1 k.k. No, to trudno o lepsze potwierdzenie, że cała argumentacja o "ulżeniu doli" 3 milionów polskich przedsiębiorców jest zwykłym picem - cały aparat władzy wykazał się niezwykłą sprawnością, by ulżyć doli tylko jednego, Krauzego właśnie. Tyle było śmiechu z pisowskiego spotu "mordo ty moja" - a proszę... No, ale mniejsza - to wszystko sam Kaczyński spycha na bok, tematem przewodnim końca kampanii czyniąc histerię, jak to on straszliwie obraził Angelę Merkel. Czort wie, może w chwili, gdy na Śląsku szaleją kryptofolksdojcze od Gorzelika, gdy na Mazurach rozwija się pod starymi pruskimi herbami kolejny "ruch autonomii", i tylko patrzeć, jak pojawią się separatyści "kraju Warty", wykombinował sobie Kaczyński, że w ten sposób właśnie jego wrogowie sami zapędzą mu do urn mieszkańców zagrożonych niemieckimi roszczeniami prowincji? Alternatywą dla takiego makiawelizmu mógłby być tylko nieuleczalny obłęd prezesa, w co trudno uwierzyć w wypadku człowieka, który tyle czasu przetrwał w polityce skutecznie eliminując wszystkich konkurentów. Ale tu się bynajmniej dom wariatów nie kończy, o, bynajmniej się nie kończy! - jak by to ujął Bułhakow. Co robi cały przemysł straszenia Kaczorem, otrzymawszy od niego tak fantastyczny prezent? Robi dokładnie to, co uwiarygodnia - jak to oni sami nazywają - "antyniemieckie obsesje" Kaczyńskiego. TVN ściąga jakąś irytującą Niemrę, która publicznie każe liderowi polskiej opozycji padać przed Angelą "na kolana", a "Wyborcza" nagłaśnia wiernopoddańczy adres byłych ministrów spraw zagranicznych, płaszczących się przed panią kanclerz w duchu "przy tobie, najjaśniejsza pani, stoimy i stać chcemy". Aż dreszcz obrzydzenia i wstydu za rządzących bierze, jak się to czyta. Dobrze, że to się już kończy, bo sam nie wiem, kto by sobie jeszcze zrobił jaką krzywdę. Chyba nigdy stare powiedzenie, że na wojnie wygrywa ten, kto zrobił mniej głupstw, nie było tak stosowne do kampanii wyborczych. Jutro tematyka wyborcza teoretycznie będzie zakazana, więc rolę niezależnych i obiektywnych dziennikarzy, agitujących nas, żebyśmy poszli głosować przeciw PiS, zajmą równie niezależne i obiektywne autorytety agitujące nas, żebyśmy poszli głosować... wiadomo przeciwko komu. Na przykład pani Brodka, zupełnie nic nie sugerując, wzywa tylko, by głosować, bo "dość już zajmowania się przeszłością". Sam minister Graś nie ująłby tego sprytniej. I to się nazywa "kampania profrekwencyjna", więc ciszy nie łamie. A ja, nie z przekory, ale z konsekwencji, bo powtarzam to od lat, apeluję: jeśli nie jesteś pewien, jeśli nie znasz się, nie czujesz się kompetentny - nie głosuj! Nie daj się gnać do urny jak baran, żeby się potem wstydzić jak, nie przymierzając, Kazik Staszewski (któremu skądinąd wyrazy szacunku - umieć się przyznać, iż się uległo stadnej histerii, to już dużo). Polityka to poważna sprawa i lepiej nie głosować niż głosować głupio. A jeśli jesteś pewny, to głosując, bardzo proszę - wybierz kogoś z dalszych miejsc listy. Nie stawiaj bezmyślnie krzyżyka tak, jak to założyła partyjna centrala. Pokaż jej, że chcesz wybierać, a nie być tylko jej bezmyślnym żołnierzem. Rafał Ziemkiewicz