Widmo przyspieszonych wyborów ma - niczym mitologiczny Janus - dwa oblicza. To pierwsze to oblicze wykrzywione i groźne - ono ma postraszyć tych, którzy poparli rząd Marcinkiewicza, ale potem zaczęli brykać, wierzgać i domagać się za to poparcie zapłaty. Tych, którzy - jak Samoobrona - odgrażają się, że "ten romans nie może trwać wiecznie, albo legalne małżeństwo, albo nic", lub - jak LPR - plwają na ministra skarbu i marzą o becikowym dla każdego. Ci, patrząc w sondaże, rzeczywiście mają powody do niepokoju. Wyborcy Leppera poczuli się zdradzeni - głosowali na radykała a wybrali liberała, wyborcy LPR, idąc za głosem Ojca Dyrektora, pokochali PiS. I jednym, i drugim wybory nie są w smak. Straszak może więc (przynajmniej odrobinę i na chwilę) podziałać. Ale widmo wyborów ma też oblicze przyjemne i pociągające. Gdy ma się własnego prezydenta i rząd, to jakże miło byłoby też dysponować sejmową większością. Wtedy i ustawy można byłoby uchwalać, jakie się chce, i o zmianie konstytucji pomyśleć. Politykom PiS-u marzy się taki właśnie scenariusz i w zaciszu partyjnych i sejmowych gabinetów snują opowieści o tym, co też by mogło się zdarzyć, gdyby tylko nie te brakujące głosy... Niestety, snucie marzeń i opowieści z gatunku political fiction jakoś osłabia w PiS-ie zapał do pracy. Na placu budowy IV Rzeczpospolitej panuje marazm i trwają wieczne przestoje. Choć od wyborów minęły już trzy miesiące, Sejm ujrzał zaledwie dwa projekty spośród tych, które tak gromko obiecywano w kampanii. Tworzenie ustaw: antykorupcyjnej, lustracyjnej, dekomunizacyjnej, o komisji prawdy i sprawiedliwości, podatkowych i o bezpieczeństwie narodowym albo ślimaczy się niepomiernie, albo nie wyszło poza fazę becika. W Sejmie trwa jazda na jałowym biegu i nuda. Posłowie zajmują się jakimiś spadami po rządzie Belki i niczym kania dżdżu wypatrują jakichś ustaw, nad którymi można by popracować. Wiem, wiem... To nie ta partia obiecywała szuflady pełne ustaw, które wyjmie następnego dnia po wyborach (choć i tamte okazały się puste). Ale wszak nie po to zapisano 144 strony słynnego programu PiS i 170 artykułów projektu konstytucji, żeby dziś demonstrować jedynie rozczarowanie brakiem koalicji i myśl o szybkich wyborach. Do których to - nota bene - nie tak łatwo byłoby doprowadzić. Kto wie? - być może trzeba by było zdobywać się na kroki tak absurdalne, jak głosowanie przeciwko własnemu budżetowi, albo tak nieprzyjemne, jak ślamazarne procedury podawania rządu do dymisji i poszukiwania nowego. Może więc lepiej byłoby - zanim znów politycy wezwą nas, byśmy uwierzyli właśnie im i karnie oddali swój głos - spróbować powalczyć o IV RP w tym Sejmie? Może by zgłosić choć 10 fundamentalnych ustaw i zobaczyć, jakie będą ich losy? Może porządzić choć rok i pokazać, co się potrafi? Może zobaczyć, ile - mając prezydenta i Senat - da się zdziałać? Zwłaszcza, że jakoś trudno mi uwierzyć w to, by wiosenne wybory przyniosły rzeczywiście aż taki triumf PiS-owi... Rozeźleni wyborcy do urn poszliby w ilościach śladowych, może PIS dostałby trochę więcej, może Samoobrona trochę mniej, ale prorokuję, że w powyborczy poranek my - wyborcy - obudzilibyśmy się z poczuciem deja vu, a oni - politycy - z kacem i perspektywą, że znów trzeba usiąść i budować koalicję. Konrad Piasecki