Szymon Hołownia wprawdzie popełnił błąd - z punktu widzenia interesów całej opozycji - zapraszając do debaty o swoim programie edukacyjnym także przedstawicieli władzy, ale nie na tyle poważny, by publiczność musiała teraz obserwować infantylną wojenkę między Trzecią Drogą a Platformą Obywatelską o to, z kim powinno siadać się do stołu, a z kim nie. Tymczasem politycy, pochłonięci przez rywalizacyjną namiętność, znów chyba zapomnieli, że wynik wyborów jest więcej niż niepewny. Zwłaszcza że PiS wcale nie wycofał się z pozakonstytucyjnej ustawy "lex Tusk", choć Komisja Europejska wszczęła procedurę naruszeniową. Partia władzy szykuje też wielką kontrofensywę propagandową, a rozdawniczy populizm zyska wkrótce zupełnie nowy wymiar, gdy zapowiedzi ponownego obniżenia wieku emerytalnego się ziszczą. Były premier Leszek Miller słusznie zauważył kiedyś, że rolą opozycji - zwłaszcza w przedsionku systemu autokratycznego - jest zachowanie stanowczej antyrządowej tożsamości, a wszelkie próby dogadywania się z władzą zawsze są dla wyborców podejrzane. Doświadczyły tego chyba wszystkie formacje, których politycy w różnych okresach i przy różnych okazjach byli - jak choćby Włodzimierz Czarzasty - ostro krytykowani za tajne kontakty z przedstawicielami partii Kaczyńskiego. Pomysł Hołowni, by akurat w czasie kampanii wyborczej wskrzeszać fatamorganę o ponadpartyjnej zgodzie, służy oczywiście obronie topniejącego poparcia przed opozycyjnym hegemonem, a nie jest wyrazem miłości do ministra edukacji Przemysława Czarnka. Ale efekt jest taki, że zamiast konsolidacji środowisk opozycyjnych - na co czekają wyborcy uwiedzeni marszową atmosferą jedności - zwiększa się ich dezintegracja i wzajemna wrogość. Jedynym efektem będzie wzrost poparcia dla Konfederacji Jak pokazują sondaże, przepływy elektoratu zdarzają się w ramach opozycyjnej puli, ale nowe głosy z zewnątrz do niej nie napływają. Jeśli więc głównym celem partii opozycyjnych będzie teraz walka o ten sam elektorat - żeby ustać na nogach albo żeby uzyskać iluzoryczną dominację - a nie wspólne szykowanie się do starcia z PiS, jedynym efektem będzie wzrost poparcia dla Konfederacji i mdłości milczącej większości, która jeszcze bardziej zniechęci się do polityki. Nie jest bowiem tak, jak wydaje się niektórym entuzjastom radykalnej polaryzacji, którzy nawet zaczęli zapisywać Hołownię do PiS, że zepchnięcie w okolice progu wyborczego mniejszych formacji, aby decydujące starcie odbyło się pomiędzy największymi, zagwarantuje opozycji możliwość skutecznych rządów. Może się bowiem powtórzyć sytuacja z 2015 roku, kiedy lewicowa koalicja przegrała walkę o próg wyborczy o włos i wypadła z parlamentu, dając PiS-owi władzę. System D’Hondta jest bezlitosny. Gra jest więc ryzykowna, zwłaszcza jeśli chodzi w niej o partyjne interesy. Nawet jeśli PiS znalazł się w defensywie, to nie ma żadnej gwarancji, że długo w niej pozostanie, bowiem jedynym celem tej partii jest utrzymanie się przy władzy i maksymalne rozbicie opozycji. W programie Polsatu "Prezydenci i premierzy" goszczący tam były szef rządu Waldemar Pawlak zauważył, że używanie przez opozycję porównań do 1989 roku może być chybione, bo według niego sytuacja przypomina raczej rok 1981. Władza nie dąży bowiem obecnie do kompromisowej demokratyzacji systemu, jak podczas przełomu i Okrągłego Stołu, lecz raczej do tego, by bez względu na koszta i przy pomocy wszelkich metod stworzyć warunki do proklamowania Budapesztu w Warszawie, gdzie opozycja nie będzie miała już nic do powiedzenia. Jeśli sławna komisja złożona z przedstawicieli władzy ruszy i zacznie eliminować z życia publicznego poszczególnych polityków opozycji, będzie to oznaczało, że PiS nie uchwalił "lex Tusk" tylko z powodu złośliwego kaprysu, lecz z przyczyn wyborczych. Analogie historyczne zawsze są ryzykowne, ale często bywają inspirujące. Sięgnąłem do zapisków Kazimierza Brandysa z połowy lat 80. XX wieku - a mniej więcej tam odsyłają nas aktorzy współczesności, zwłaszcza ci, którzy z przerażeniem opisują upadek demokratycznych reguł, upartyjnienie konstytucyjnych instytucji, rosnące zadłużenie budżetu państwa itp. Autor "Matki Królów" pisał: "Zdawałoby się, że najważniejsze jest tworzyć solidarny front (...), tymczasem czytając niektóre wydawnictwa niezależne odnosi się wrażenie, że front przebiega dziś między pisarzami, których od trzydziestu lat łączą wspólne poglądy i działania". Oraz: "Pewien warszawski humanista, mieszkający od pięciu lat w Paryżu, wybrał się na miesiąc do Polski. Urządził przyjęcie dla swoich bliskich przyjaciół i opowiadał o tym po powrocie. Przyjęcie źle wypadło, gdyż wśród kilkunastu zaproszonych osób cztery nie podają sobie ręki z przyczyn politycznych". Wszystko już było. I nie ma w tym nic pocieszającego. Przemysław Szubartowicz