W najstraszniejszych snach trudno byłoby wyśnić to, że akurat sowiecka agresja z 1939 roku stanie się zarzewiem pierwszego ostrego powakacyjnego sejmowego starcia. Temat wydawał się - nie tylko na pierwszy rzut oka - należeć do parlamentarnej rutyny. Ktoś napisze uchwałę potępiającą i oddającą cześć ofiarom, wszyscy w smutku i zadumie pokiwają głowami, projekt zostanie przyjęty przez aklamację... W dziejach Sejmu były już setki podobnych uchwał i nikt, poza dziennikarskimi wygami z Wiejskiej, nie wiedział z reguły, że je przyjęto. Tym razem - w atmosferze skrzącej się od licytacji, kto jest rusofobem, a kto rusofilem - obie strony popadły w jakieś szaleństwo. PiS forsował uchwałę, o której nawet posłowie tej partii mówili po cichu, że jest mocna aż do przesady, Platforma z kolei proponowała tekst tak łagodny, że aż trudno było nie nabrać podejrzeń, że po wizycie Putina stara się jak może, aby niczym Rosjan nie urazić. I jedni, i drudzy zamiast dążyć do kompromisu - okopali się na swych szańcach i zaczęli obrzucać głośnymi oskarżeniami, które nawet może i nie sprowadziłyby na uchwałę powszechnego zainteresowania, gdyby nie Stefan Niesiołowski, który - że zacytuję Chiraca - straciwszy świetną okazję, by niewiele mówić, postanowił wdać się w rozważania, czy Katyń można nazwać ludobójstwem. Oczywiście, że z punktu widzenia niuansów prawa międzynarodowego czy historycznych porównań, o tym, jakie sformułowanie najlepiej oddaje charakter zbrodni katyńskiej, można dyskutować. Co więcej, powiedzenie, że Katyń nie był ludobójstwem, a zbrodnią wojenną, w niczym nie umniejsza tej tragedii i szacunku dla pomordowanych oficerów. Problem tylko w tym, że Polska od lat walczy z Rosją, by ta uznała rozstrzelanie polskich żołnierzy nie za zbrodnię kryminalną, a właśnie za nieprzedawniające się ludobójstwo. Ma to znaczenie nie tylko dla ewentualnych odszkodowań, ale i dla ukarania ostatnich żyjących sprawców tej zbrodni. Podważenie ludobójczego charakteru tego mordu przez polski Sejm byłoby strzałem w stopę i wywieszeniem białej flagi w polsko-rosyjskich sporach. O dziwo - i o to mam w całej tej historii największą pretensję - Platforma zupełnie nie wychwyciła tego, że zbliża się właśnie do kompromitacji. Zamiast szybko namówić Niesiołowskiego, by posypał głowę popiołem, uderzył się w pierś i wycofał z niezręczności, broniła go z całych sił, niepomna nawet tego, że sformułowanie "ludobójstwo" wcześniej bez problemu przechodziło jej przez gardło i pióro, choćby w liczącej sobie niespełna dwa lata uchwale senackiej. Posłowie PiS-u postanowili szybko to wykorzystać i w mocno niepasującej do całej sprawy atmosferze sejmowych bachanaliów, zaczęli biegać po Sejmie za Niesiołowskim, podsuwając mu pod nos tamten dokument i przekrzykując się z wicemarszałkiem na oczach kamer i w błysku fleszy. Wszystko to niewiele wspólnego miało z historyczną pamięcią, a dużo więcej z tradycyjnym politycznym targaniem się po szczękach i coraz bardziej świętą z każdym miesiącem zasadą, że skoro nasi rywale mówią "a", to powiedzenie czegokolwiek innego niż "z" byłoby ujmą na honorze i dowodem utraty instynktu samozachowawczego. A po całej tej historii pozostanie przede wszystkim potężny niesmak i to nawet jeśli Sejmowi uda się w końcu wypracować jakiś kompromis i przyjąć uchwałę nt. 17 września. Konrad Piasecki Rocznica września'39 - zobacz nasz raport specjalny