Wydawnictwo HarperCollins cenzuruje kryminały Agaty Christie. Jak rozumiem za zgodą spadkobierców pisarki, tylko co to zmienia? W książkach o przygodach detektywa Herculesa Poirota usuwa się sformułowania uważane za "rasistowskie" i nacechowane uprzedzeniami. Główny bohater nie może o kimś powiedzieć, że jest "hinduskiego charakteru", a dziewczyna nie może mieć "cygańskiego typu urody". Klasycznym wcześniejszym przykładem nie dotyczącym już cyklu o Poirocie jest zmiana dawnego tytułu "Dziecięciu małych Murzynków". I tak dalej. Te praktyki dotyczą też innych autorów, na przykład Roalda Dahla. Nawet autorka z "Gazety Wyborczej" dziwi się, bo przecież jest on mistrzem groteski i cierpkiego stylu. Nie może on jednak w nowej wersji, opisać kogoś jako "grubego". Wydawnictwa zachodnie zatrudniają speców od walki z wykluczeniem, których zadaniem są takie korekty. Jak rozumiem ich zadaniem jest również pilnowanie współczesnych autorów aby nie popełniali "zbrodniomyśli". Rasizm? Czy prawda o epoce? Celowo używam pojęcia George’a Orwella, bo to przypomina praktyki opisane przez tego pisarza. Tyle, że tam zmian przeszłości dokonywało totalitarne państwo. Żadna ustawa nie nakazuje Brytyjczykom cenzurować Agaty Christie. To wyraz zmian społecznych dokonywanych przez prywatny biznes i prywatnych apostołów postępu. Skądinąd budzą one także i w Wielkiej Brytanii żywe dyskusje i sprzeciwy. Nasuwa się tu kilka pytań. Po pierwsze, czy wszystkie sformułowania, z jakich się rezygnuje, są naprawdę rasistowskie. Czy rozważania o czyichś cechach rasowych to wykluczenie? Czy opis kogoś jako "grubego" to wyraz uprzedzeń, pogardy? Mam wrażenie, że mamy tu do czynienia z grubą nadwrażliwością. Ale pytanie następne. Czy nawet jeśli literacki Poirot miewał odruchy, miał sposób postrzegania świata, uznane później za rasistowskie, mamy się tego nie dowiedzieć? Przecież to element wiedzy o epoce, o czasach, o historii. Jak rozumiem, gorliwcy uważają, że jeśli Poirot jest generalnie postacią pozytywną, będzie niejako "uczył" uprzedzeń. Ale przy okazji chronią nas przed ważnymi informacjami. Odmawiają prawa do własnego osądu. Traktują jak dzieci, które muszą być prowadzone za rączkę. Które trzeba pozbawić wiedzy o komplikacjach świata, bo nie wytrzymają. I albo się załamią, albo zejdą na złą drogę. Takie podejście nie dotyczy jedynie cenzurowania dzieł dawnych autorów. Pisałem tu kiedyś o absurdalnej praktyce wprowadzania kolorowych bohaterów do dzisiejszych filmów o dawnych epokach. Są tam obsadzani w roli postaci o wysokim statusie społecznym - w jednym z takich filmów ciemnoskóra stała się nawet królowa Anna Boleyn, druga żona Henryka VIII. W najnowszej "śmierci na Nilu", adaptacji powieści Christie, czarni należą do brytyjskiej elity lat 30., choć to historycznie niemożliwe i tego nie ma w książce. W ten sposób fałszuje się historię. Ale też paradoksalnie podważa się prawo kolorowych do opowieści o własnych krzywdach. Jeśli w XVI-wiecznej Anglii, ciemnoskórzy bywali arystokracją, nie było niewolnictwa ani poczucia wyższości białych wobec niebiałych. Rzecznicy "postępu" gotowi są zrezygnować z historycznych rewindykacji. Bo w ich mniemaniu nie tylko świat współczesny ale i świat historyczny powinien być skorygowany, tak aby stał się światem rasowej równowagi. Czasem uzasadniając te zmiany, wspominano też o prawie kolorowych aktorów do grania głównych ról. To jest nonsens, wyraz szaleństwa, promowanie ignorancji i nieuctwa, a przy okazji wielka niekonsekwencja. Głównie dokonywana przez Europejczyków. Amerykanie wciąż wolą pokazywać prawdę o swoim niewolnictwie, co raczej wyklucza przedstawianie czarnych jako elitę. Choć pojedyncze takie zabiegi w ich kinematografii trzeba też odnotować. Czyja jest dawna powieść? W przypadku dawnych powieści kwestia jest jeszcze poważniejsza. To pytanie, niezależnie od formalnego prawa własności ich dorobku, o ochronę własności intelektualnej nieżyjących autorów. Wychwycił to polski filozof Tomasz Stawiszyński. Napisał tak: "Wyraża go fundamentalne pytanie: czy uznajemy dzieło sztuki za autonomiczny, skończony, zaistniały byt o kształcie nadanym mu przez twórcę, który żył w takim a nie innym świecie, takiej a nie innej kulturze, mówił takim a nie innym językiem, siłą rzeczy zakorzeniony był więc w swojej epoce? Czy też dzieło sztuki jest czymś procesualnym, co, niczym systemy operacyjne w naszych smartfonach, podlegać ma permanentnej aktualizacji? A skoro tak (w tym duchu sprawę postrzega dziś chyba coraz więcej wydawców, podobnym manewrom semantycznym poddano bowiem wcześniej także dzieła m.in. Roalda Dahla i Iana Fleminga, następni czekają w kolejce), to gdzie leżą granice tej aktualizacji? I w jaki sposób się ją definiuje? Czy obejmować ma ona wyłącznie literaturę, czy również film i malarstwo? Czy zatem wkrótce - co technologicznie jest już w zasadzie możliwe - oglądać będziemy dawne filmy zmodyfikowane stosownie do współczesnych standardów różnorodności i inkluzywności? Czy takie lub inne transformacje, z pomocą "wrażliwościowego" pędzla, wprowadzone zostaną do klasyki światowego malarstwa? I czego powinny dotyczyć? Czy tylko kwestii genderowo-rasowych, czy też np. ubioru lub technologii? Skoro zgodnie ze współczesnymi standardami poruszanie się pojazdami z silnikiem spalinowym jest wyrazem ekologicznej abnegacji, to czy należałoby je wszystkie zamienić na rowery albo przynajmniej samochody elektryczne?" Najmocniej na alarm bije prawica, dla której te praktyki to przejaw lewicowej inżynierii społecznej przypominającej totalitaryzm. Ale Stawiszyński jest człowiekiem liberalnej lewicy. Nie widzę za wielu przejawów entuzjazmu dla brytyjskich praktyk w Polsce także po tej stronie. Chociaż kilku intelektualistów (Jakub Majmurek) broniło czarnych królowych w brytyjskim kinie. Majmurek żądał nawet ciemnoskórego Kazimierza Wielkiego, co pokazuje, że nie ma absurdu, którego nie wygenerują zideologizowane umysły. A co z Sienkiewiczem? Pamiętam, że jako dziecko miewałem problemy z Henrykiem Sienkiewiczem. Wiedziałem, że Mahdi z "W pustyni i w puszczy" walczył o wolność Sudanu, a Kozacy z "Ogniem i mieczem" mieli swoje racje. Nie protestowałem więc, kiedy adaptacje filmowe poprawiały pisarza rezygnując z różnych jego mniemań. Próbując mniej lub bardziej zręcznie godzić jego przygodową fabułę z prawdą historyczną. To były jednak adaptacje, nie oryginalne dzieła. Ktoś ostatnio zauważył w necie, że gdyby jakieś wydawnictwo dobrało się do "W pustyni i w puszczy", niewiele by pozostało, poza Nel pomykającą na słoniu. Bo to nie tylko problem demonizowania Arabów, ale i protekcjonalnego stosunku do czarnych. Język jest tam nieodpowiedni. Biali patrzą na inne ludy zgodnie ze stereotypami. Na razie nikt nie wezwał do cenzurowania, bo by się nawet nie dało. To nie jest kwestia kilku słówek. Na razie mieliśmy dyskusję, czy podsuwać młodym Polakom "W pustyni i w puszczy" jako lekturę. Ja jestem przekonany, że chroniąc młodych przed komplikacjami poprzednich epok, przyznalibyśmy się do intelektualnej niemocy i bezradności. Stawiszyński namawia aby pokazywać wszystko, ale dyskutować. Jestem tego samego zdania, choć pewnie, gdybym ja i on wzięliśmy udział w takiej dyskusji, nie w każdej sprawie mielibyśmy to samo zdanie. Ale ujednolicanie przekazów to też upiorna pokusa. To się nazywa "polityczna poprawność". Lewica i liberałowie mają z nią coraz większy kłopot. Zgodnie z logiką procesów historycznych nie jestem skądinąd pewien, czy podobne praktyki nie zawędrują także do nas. A wtedy cały Sienkiewicz wyląduje na śmietniku. Kto tego naprawdę chce?