Osiem dni temu na Stadion Narodowy w Warszawie przybył wielebny John Bashobora z Afryki. Stadion zapełnił się niemal w całości, bilety kosztowały po 40 zł (tak podawały media), więc z biznesowego punktu widzenia mieliśmy całkiem udaną imprezę. Ministra Mucha, której podwładni nadzorują stadion, na pewno zapisała ją na konto swoich sukcesów. A cóż ściągnęło tłumy na spotkanie z wielebnym? Sława, sława, sława... Sława uzdrowiciela i (o tym za chwilę) wskrzesiciela. Tak to już jest w ludzkiej naturze, że człowiek - zwłaszcza ciężko chory - czepia się każdej nadziei. Rozmaici cudotwórcy i szamani byli od zawsze - jedni leczyli dotykiem, "pozytywną energią", inni miksturami, jeszcze inni zaklęciami i tak dalej. W Polsce o takich znachorach ostatnio jakby ciszej, choć przecież o Kaszpirowskim - odin, dwa, tri - wie każdy, kto ma więcej niż czterdzieści lat. I żeby była jasność: nie dworuję sobie z ludzi, którzy przychodzą na takie spektakle w nadziei, że może się uda. W gruncie rzeczy wiele nie inwestują - za 40 zł nie przyjmie ich żaden lekarz. Więc dlaczego nie mieliby spróbować? Natomiast uważam, że istnieje ścisła zależność między poziomem służby zdrowia, jej dostępnością, zaufaniem do niej, a popularnością różnego rodzaju szamanów. Oni występują masowo w krajach biednych, o niskim poziomie wykształcenia i niskim poziomie opieki zdrowotnej. Wedle zasady: szpital daleko, znachor blisko. W Afryce, skąd przyjechał wielebny John Bashobora, tego typu cudotwórców jest cała masa i tego typu spotkania, jak to na Stadionie Narodowym, są rzeczą częstą. Lud Afryki w to wierzy i to kocha. No i proszę, teraz zaczyna to kwitnąć u nas. Czyżby kolejny efekt reformy służby zdrowia? Już chciałem te rozważania puentować przypuszczeniem, że mógłby nas premier Tusk zaskoczyć i zaproponować wielebnemu Johnowi Bashobora stanowisko ministra Arłukowicza. Bo po co te drogie szpitale, te pielęgniarki, które wciąż gadają o pieniądzach, czy lekarze, których wciąż za mało, jeżeli można trapiące ludność choroby załatwić wspólną modlitwą? Już tak napisałem, kiedy w oczy rzuciła mi się gorąca polemika posła PO Godsona z prof. Hartmanem. Okazało się, że poseł Godson, nasz Afropolak, był na stadionie razem z wielebnym, że jest wielkim admiratorem jego talentu i głęboko wierzy w jego moc - nie tylko uzdrawiania, ale i wskrzeszania umarłych! Wyśmiał go za to prof. Hartman, łapiąc się za głowę, do czegóż to doszło w XXI wieku. Na to mu Godson odparował z godnością, że taka jest jego wiara chrześcijańska, że John Bashobora wskrzesił już 27 osób, i że on - Godson - domaga się, by tej wiary nie obrażać. W tym momencie dotarło do mnie, że wielebny ze stadionu to katolicki ksiądz, i że przybył on do Polski rekomendowany przez abp Henryka Hosera. Tego samego, który z taką zawziętością rozprawia się z księdzem Lemańskim. "Wywalił kapłana, sprowadził szamana" - kpił internet. I dopiero wtedy pojąłem, o co chodzi. Że Kościół w Polsce - za sprawą abpa Hosera - wchodzi w nowy etap: globalizacji, jakby nie było. Czego efektem są wizyty... no właśnie, kogo? Chcę przypomnieć, że w procesie kanonizacyjnym Jana Pawła II ważnym dowodem na świętość jest to, że za jego wstawiennictwem cudownie ozdrowiała jedna kobieta. Teolodzy i lekarze badają ten przypadek miesiącami. Jezus Chrystus wskrzesił Łazarza - i to był dowód jego boskości. A tu mamy wielebnego, który wskrzesił 27 osób! Pach, pach, wstań i idź! I poseł na Sejm poważnie o tym rozprawia, mówiąc, że to dowód na jego wiarę. Tylko jaką? Do tej pory wydawało mi się, że polski Kościół jest nadmiernie zamknięty w sobie, nieufny, niechętny nowinkom. Że jest płytki intelektualnie, niewymagający pod tym względem, za to rozbudowane ma różne rytuały i celebracje. I że alternatywą dla tak pojmowanej wiary jest Kościół skromny, otwarty na najuboższych, refleksyjny. Taki, o którym mówi papież Franciszek I. A tu proszę, o żadnym Franciszku nie ma mowy, pojawia się za to nowy nurt, niczym z Harry'ego Pottera - ni to kapłanów, ni to czarodziejów. Cudotwórców. Taki wytwór popkultury, "wiara" epoki telewizyjnej, gdzie fikcja miesza się z rzeczywistością, a efekty specjalne to już dzieła sztuki. Zawsze sądziłem, że Kościół jest temu nurtowi przeciwny. Że kładzie nacisk na wspólnotę etyczno-moralną, na nauczanie, że bardzo ostrożnie traktuje różne objawienia, święte miejsca i inne cudowne wydarzenia. Że, po prostu, chce być poważny, nie chce się ośmieszać. A tu taka niespodzianka... Jeśli to ma być nowy sposób na utrzymanie w kraju wiary katolickiej, to nie mam nic przeciwko temu. Zawsze to bardziej barwne i ciekawsze niż groźne pomruki arcybiskupa Michalika.