"Janek dzwonił do Zyty parę dni temu. Ta, owszem, przyznawała że jakieś propozycje dostała, ale solennie przyrzekała, że do rządu nie wejdzie. Próbujemy się do niej dodzwonić, ale od paru godzin jej telefon milczy..." - mówił mi w piątkowy wieczór prominentny polityk Platformy. Od kilkudziesięciu minut dziennikarsko-polityczny świat pulsował potężniejącą plotką "Gilowska się zgodziła, jutro nominacja". Politycy PiS-u uśmiechali się znacząco i milczeli. Jeszcze pełni byli radości ze spłatanego psikusa, ale już w ich zachwycie widać było cień niepokoju.... Na pierwszy rzut oka wejście Zyty Gilowskiej do rządu to spektakularny sukces i spełnienie śmiałych PiS-owskich snów. Rynki finansowe pieją z zachwytu, złotówka, obligacje, akcje szybują (piszę te słowa w niedzielę, ale pewnie tak będzie w poniedziałek), komentatorzy i analitycy cmokają z zachwytu, a politycy od lewa do prawa stoją z ustami rozdziawionymi ze zdziwienia. Ta, o której zawsze mówiono, że jako jedyna ma prawo do noszenia w Sejmie spodni, do niedawna jeden z trzech filarów Platformy, przechodzi na drugą stronę barykady i stawia swą ekspartię w sytuacji boleśnie trudnej. Walka z pomysłami Gilowskiej może być dla PO kopaniem we własne fundamenty, zgoda na nie - odejściem od zapowiedzi bycia opozycją twardą i bezkompromisową. To oczywiste i niepodważalne plusy tej nominacji. Nominacji, o którą liderzy PiS-u zabiegali od dobrych kilku tygodni i do ostatniej chwili nie byli pewni, czy im się uda. Gilowska kluczyła, stawiała warunki, wahała się. Jej powołanie do rządu miało - w zamyśle - odbyć się wspólnie z wręczeniem dymisji ministrowi skarbu i przykryć ją propagandowo. Aż tak dobrze nie poszło, ale i tak wyszło nie najgorzej. Przynajmniej na razie..., bo konia z rzędem temu kto przewidzi co z tej nominacji wyniknie w perspektywie kilku miesięcy. Bo można nakreślić scenariusz następujący: Gilowska w rządzie działa niczym płachta na byka na dotychczas wspierających gabinet radykałów, Giertych i Lepper co chwila powtarzają "Gilowska musi odejść" i co i rusz wsadzają PiS-owi kij w szprychy. Urażona i obrażona Platforma robi dokładnie to samo. A stosunki wewnątrz samego rządu też nie wyglądają różowo. Pani minister próbuje pchnąć nieruchawy gabinet w kierunku rozwiązań liberalnych, jest głośna, aktywna, widoczna, odsuwa Marcinkiewicza w medialny cień, ale nie jest w stanie niczego przeprowadzić do końca. Wreszcie zwołuje konferencję prasową i oświadcza "Ja dłużej się z tym koniem kopać nie będę" zabiera torebkę i wraca na łono Platformy. Prawdopodobne? Podobnie jak to, że nominacja Gilowskiej powoduje zbliżenie PiSu i Platformy i po majowym kongresie PO obie partie padają sobie w ramiona, a gdy Marcinkiewicz z Tuskiem podają sobie ręce uśmiechnięta pani Zyta stoi pośrodku i - niczym sędzia po nierozstrzygniętej walce bokserskiej - podnosi je obie w górę. A może minister finansów uda się wyciągnąć z Platformy kilkudziesięciu posłów i żadna koalicja nie będzie już potrzebna? A może Gilowska z liberałki zmieniła się w socjalną - konserwatystkę i dlatego poszła do PiS-owskiego rządu? Ale, jeśli to ostatnie nie jest prawdą, to przewiduje burzliwe czasy, bo nowa minister język ma ostry, poglądy (przynajmniej jak dotąd) wyraziste, a da się o nich powiedzieć wiele, ale nie to, że dają się łatwo skleić z obietnicami państwa solidarnego (czytaj socjalnego), które składał w kampanii wyborczej PiS. Konrad Piasecki