We Francji były prezydent idzie do więzienia, a u nas?
W dobie mediów społecznościowych politycy chcą mieć immunitet na całe życie. Postawić się ponad prawem to wielka pokusa. Po coś w końcu idzie się do polityki, prawda?

Luwr obrabowany! Budżet państwa się sypie! Rząd runie! Prezydent do ciupy! Paryskie życie polityczne nie toczy się w letnich temperaturach. Przez media przelatują kolejne skandale. Z kolei obywatele pogrążają się w ponurym marazmie. Jesienią 2025 roku ponad 83 proc. ankietowanych Francuzów uważało, że przyszłość kraju idzie w niedobrą stronę. Pesymizm zaiste rekordowy.
Pesymizm paryski
Spektakularne zrabowanie biżuterii z Luwru - przyznajmy, dość prymitywnymi środkami - wypisuje się w wyobrażenie rozkładu instytucji państwowych. Dziura w finansach państwowych zapowiada wyłącznie, że o zbyt ambitnej polityce krajowej ani zagranicznej nie może być mowy.
Co więcej, ewentualne cięcia doprowadzą wyłącznie do wybuchu protestów społecznych i kolejnych podziałów. Wreszcie chwiejny rząd, zdaniem armii komentatorów, dowodzi głębokiego kryzysu systemu konstytucyjnego V Republiki. Prezydent Macron w Pałacu Elizejskim wydaje się być duchem, jakimś echem dawnej wielkości tego urzędu, który naszkicował sam generał de Gaulle.
Jakby tego wszystkiego było mało, jeden z byłych prezydentów Francji powędrował do więzienia o uroczo autoironicznej nazwie ("La Santé", czyli "Zdrowie") na południu Paryża. Centroprawicowy Nicolas Sarkozy, bo o nim mowa, sprawował swój urząd przez pięć lat (2007-2012). Uchodził za polityka energicznego aż do granic nerwicy. Z prawem obchodził się jak wielu prawników, czyli lekko.
Po przegranej w wyborach na rzecz centrolewicowego, Francois Hollande'a, za Sarkozy'ego zabrał się wymiar sprawiedliwości. Ujawniana afera goniła aferę. Czas emerytury bez immunitetu były prezydent spędził zatem przed sądami. Wieloletnie procesy wreszcie zaczęły kończyć się wyrokami skazującymi. Ostatnio Sarkozy nawet otrzymał elektroniczną bransoletę.
Głowa za kratami
Do więzienia była głowa państwa francuskiego trafia jednak za politycznie grubą sprawę. Po latach niezależni dziennikarze odkryli, że Sarkozy'emu w zdobyciu władzy w demokratycznym państwie pomógł zastrzyk gotówki od krwawego satrapy.
W 2007 roku, jak się okazało, wysłannicy Sarkozy'ego dogadali się z ludźmi libijskiego dyktatora, Muammara Kaddafiego. Żaden pieniądz komitetowi wyborczemu nie śmierdzi. I tak, jak teraz stwierdził sąd, po cichu kilka milionów euro przepłynęło z Trypolisu do Paryża.
Polityka to spektakl bez końca. Zatem Sarkozy ręka w rękę z żoną, Carlą Bruni, przewędrował paryskimi ulicami, aby pokazać się mediom. Urządzono wiec poparcia. Prezydent Macron odbył solidarnościową pogawędkę z Sarkozy'm. Obecny minister sprawiedliwości - były protegowany Sarkozy'ego - publicznie daje do zrozumienia, że tak się nie godzi i były prezydent nie powinien trafiać do celi.

Krótko mówiąc, całej klasie politycznej przeszedł dreszcz po plecach, albowiem od lat wydawało się, że afery aferami, ale najgrubszych ryb w stawie ruszać nie wolno. A tu proszę, po orzeczeniu wobec Marine Le Pen, które chwilowo wyrzuciło ją z wyścigu o urząd prezydencki w 2027 roku (przed nami jeszcze II instancja), teraz zabrano się za innego polityka. I tu właśnie wybucha dyskusja najważniejsza: czy w demokracji są święte krowy?
Święte krowy i my
Nikt z nas, śmiertelników, nie miałby szans na tak uprzywilejowane traktowanie. Ważni politycy nie wstawialiby się za nami. Mrówki samodzielnie muszą walczyć przed sądami o sprawiedliwość.
Tymczasem zarówno w przypadku Sarkozy'ego, jak i Marine Le Pen, sprawy dotyczą nie ich przekonań politycznych, ale skrajnie nielegalnych środków, jakimi próbują zdobywać władzę. Usiłują pójść na skróty i podstępami wyprzedzić konkurencję, choćby zdobywając większą górę pieniędzy na kampanie wyborcze. W 2007 roku Sarkozy'emu się to niewątpliwie udało.
Tymczasem obecnie w mediach społecznościowych trwa awantura "nie na temat". Obrońcy Sarkozy'ego i Marine Le Pen uważają, że w jakimś sensie ich ulubieni politycy są i powinni być ponad prawem. Skoro reprezentują swoich wyborców, to tylko wyborcy powinni ich rozliczać. Skoro pełnią wysokie urzędy państwowe, nie powinno się ich karać więzieniem, albowiem to naród ich namaścił władzą.
Krótko mówiąc, powinni mieć immunitet na całe życie, choćby nie wiadomo, jakie świństwo popełnili. Nie ma zatem mowy, aby - w tej obronie polityków - chodziło o równość wobec prawa. Przeciwnie: w obronie Sarkozy'ego, jak i Marine Le Pen wyciąga się argument politycznej "świętej krowy", czyli argument z nierówności wobec prawa. I tak pewnie będzie.
Już wiadomo, że szanse na szybkie wyjście Sarkozy'ego z więzienia są duże. Z kolei odwołanie Marine Le Pen już trafiło na osobliwie prędką ścieżkę sądową i będzie rozpatrywane w II instancji szybciej niż normalne sprawy.
A co u nas? Miały być rozliczenia, tymczasem zamiast kar, widać raczej nagrody. Na przykład panowie Wąsik i Kamiński dziś pobierają tłuściutkie diety w Parlamencie Europejskim. Gdy spojrzymy na polskie podwórko, łatwo sobie wyobrazić, jakie wycie na ulicach rozległoby się, gdyby ktoś na serio zabrał się, np. za prezydenta Andrzeja Dudę za beztroskie łamanie konstytucji w okresie 2015-2016.
Cuda na kiju, które wyprawiano dokoła Trybunału Konstytucyjnego czy KRS, zapewne przejdą bez kary. Warto zatem przejrzeć się we francuskim lustereczku. Można sprawy Sarkozy'ego i Marine Le Pen kwitować krzywym uśmiechem. Czy jednak one nie pokazują, jak ostatecznie bezkarni są polscy politycy? Nie, nie muszą Państwo nic odpowiadać. Jak pisał proboszcz Benedykt Chmielowski: "Koń, jaki jest, każdy widzi".
Jarosław Kuisz














