W sprawie Lecha Wałęsy też jedyne, co ciekawe, to prawda. Prawda ta zaś znana jest od dawna i kategoryczne stwierdzenie grafologów, że donosy i pokwitowania przechowywane w szafie Czesława Kiszczaka są autentyczne, nie wniosło do niej niczego nowego. Każdy, kto się sprawą interesował, nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości już od dawna. Wszak fakt, że Wałęsa był w latach 1970-74 konfidentem SB o kryptonimie "Bolek" potwierdzony został już 20 lat temu, jeszcze przed Braunem, Cenckiewiczem, Gontarczykiem i Zyzakiem, w najbardziej wiarygodnym z możliwych źródeł - wykradzionych archiwach KGB, znanych jako "Archiwum Mitrochina" (fakt, że z polskiego wydania stosowny fragment jest do dziś usuwany).Tę prawdę latami usiłowano ocenzurować, zakrzyczeć, zatupać, spalić archiwa, sterroryzować świadków i historyków, bo uderza on w ustrojowe podstawy III Rzeczpospolitej. Przecież nie chodzi o samego Wałęsę, który kimś ważnym jest już tylko w swojej imaginacji i laudacjach fagasów. Chodzi o to, z kim tak naprawdę zawierali komuniści dil w Magdalence, który na ćwierć wieku określił sposób dystrybuowania w "tym kraju" władzy, majątku i szacunku. Z reprezentantami narodu - czy z własnymi agentami, których wcześniej ogłupionemu narodowi do odegrania tej roli podstawili? Można też zapytać - a kto na tym dilu wyszedł lepiej: naród, czy ci, którzy go zawierali? Poczęta w Magdalence elita III RP sama musiała odpowiadać sobie na to pytanie co najmniej jednoznacznie, skoro tak rozpaczliwie broniła i broni się przed prawdą o uwikłaniu Wałęsy w początkach lat siedemdziesiątych. Bo przecież, na zdrowy rozum, ta prawda, którą potwierdzili grafolodzy, nie musiała być wcale ustrojową tajemnicą, chronioną przez wszystkie "policje jawne, tajne i dwupłciowe". Po co było palić teczki, czyścić archiwa pracownicze w stoczni i nawet dokumentację ze szkoły, do której chodził Wałęsa w dzieciństwie, po co było prowadzić "operacje specjalne", z których jedna skończyła się najprawdopodobniej wysadzeniem przez UOP bloku, w którym mieszkał podejrzewany o przetrzymywanie zaginionych (jak dziś już wiemy, w istocie będących u Kiszczaka) donosów Wałęsy Adam Hodysz, wskutek czego zginęli przypadkowi ludzie? To, co Wałęsa w kontekście zacierania śladów swej przeszłości wyprawiał u zarania III RP jako jej prezydent, obciąża go znacznie bardziej, niż tych czterdzieści parę donosów i wzięte za nie pieniądze, o których kłamał, że to wygrane w "totka". I jeśli wierzyć, że sprawa "Bolka" naprawdę się skończyła w 1974, trudno jego postępowanie zrozumieć. Przecież gdyby powiedział o sprawie, przeprosił poszkodowanych, nie byłoby tematu - naród zobaczyłby w nim nawróconego Szawła, jak to dziś usiłuje mu wcisnąć zdychający agit-prop III RP, tyle, że wobec upartego trwania przez Wałęsę w kłamstwie daje to efekt żałosny. Widocznie więc na wyrejestrowaniu "Bolka" w roku 1974 się nie skończyło, drogi Watsonie. Wbrew andronom, które Wałęsa opowiada tak długo, że już sam chyba w nie uwierzył, w latach siedemdziesiątych nie prowadził on żadnej "walki", nie tworzył żadnej "kadrowej organizacji", z którą potem przeprowadził strajk sierpniowy i obalił komunę, i zwłaszcza nie był żadnym przywódcą protestów w Grudniu 1970 (choć też nie był wtedy naiwnym, zagubionym chłopcem ze wsi, który dał się zastraszyć i "coś podpisał", jak usiłują go wybielać propagandyści - wystarczy zerknąć do Wikipedii, że w 1970 miał 27 lat, żonę i dzieci). W czasach "Bolka" był zwykłym, prostym robotnikiem, który pisał donosy na innych robotników, a gdy se dał w szyję - jak wspominali stoczniowcy w filmie Grzegorza Brauna - to mówił "zobaczycie, że ja jeszcze będę w Polsce rządzić!". Kłamstwem jest też twierdzenie, że Wałęsa się z upadku "podniósł" i agenturalną współpracę sam zerwał. Nic podobnego, to SB po prostu straciła zainteresowanie wiedzą o tym, co się dzieje w na wydziale W-4. Rok 1974 to był czas zwijania agentury w stoczni, którą uznano za ostatecznie spacyfikowaną, wielu takim "Bolkom" podziękowano wtedy za współpracę. Tu, moim skromny zdaniem, dotykamy odpowiedzi na pytanie - dlaczego i po co te wszystkie tak uporczywe kłamstwa. Wałęsa został wyrejestrowany, ale "w zainteresowaniu służb" pozostał. Kilka lat później zaczęły na wybrzeżu powstawać Wolne Związki Zawodowe. I gotów jestem się założyć o pieniądze, że jakiś ważny esbek posadzony "na zagadnieniu" WZZ pomyślał sobie - jak na związki to oni tam mają za mało robotników, prawie sami inteligenci, inżynierowie albo baby... Podrzućmy im tam jakiegoś rzutkiego robola, może nawet zrobią go przywódcą. Co my tu mamy... o, "pieniądze przyjmuje bardzo chętnie", wysokie mniemanie o sobie, zdolności przywódcze... Pogadajmy sobie z tym Wałęsą... Potem ten esbek musiał być nieraz opierdzielany przez przełożonych, że wyhodował żmiję na esbeckim łonie, bo Wałęsa okazał się cwańszy, niż myślano. Grał na obie strony, jak sam Jewno Azef, a tak naprawdę na siebie. Podrzucili go do stoczni, żeby zgasił strajk, a on się nagle wylansował i wyrósł tak, że choćby SB wyciągnęła swoje haki, nikt by w nie nie uwierzył. Z drugiej strony, cwaniak się jednak bał, nie chciał skończyć jak śp. Tadeusz Szczepański, więc zapewniał komunistów, że tylko dzięki niemu mogą kontrolować sytuację, że muszą go zostawić w spokoju, a on stopniowo pousuwa radykałów i wykończy "ekstremę" - i rzeczywiście to robił, rzeczywiście nie dopuścił do strajku generalnego w marcu 1981, łamiąc solidarnościowej rewolucji kręgosłup, więc SB, zgrzytając zębami, musiała mu pomagać i tak rozprowadzać pomniejszych kapusiów, żeby broń Boże zjazd "Solidarności" nie zmienił przewodniczącego... Ale w końcu zrobił ich w cha na całego, bo miał stanąć na czele "odrodzonej", prawdziwie robotniczej "Solidarności" po stanie wojennym - tzw. operacja Renesans, analogicznie zrobiono ze związkiem rolników i zapomnianym dziś Janem Kułajem, a ten, jak go zamknęli, wypił morze wódki i powiedział: a teraz mnie w de całujcie, teraz mi już nic zrobić nie możecie, cały świat patrzy! I tak cała idea stanu wojennego - LWP wychodzi z koszar, oczyszcza partię z wypaczeń, oczyszcza "Solidarność" z agentów CIA i wraca do koszar - wzięła w łeb, Jaruzelski chciał się podeprzeć bagnetem, a musiał na nim siedzieć, partia się rozlazła i cwaniakowi Wałęsie wystarczyło już tylko czekać, aż dawni mocodawcy wrócą do niego po prośbie, sondować, pod jakimi warunkami gotów byłby "wziąć współodpowiedzialność za kraj". Usuń to wszystko, co nie przystaje do faktów, a to, co ci pozostanie, okaże się prawdą - uczył doktora Watsona przesławny Sherlock Holmes. "Factum", jak to mówią historycy, związane z niezwykłą karierą Wałęsy od zera do bohatera i z powrotem jest takie, że jedyne sensowne wyjaśnienie tego życiorysu brzmi jak powyżej. Choć pewnie nigdy nie da się tej historii na sto procent wyjaśnić, bo gra na takim poziomie nie pozostawiłaby śladu w teczkach, to już nie było kapowanie prostego robotnika na innych robotników, taką operację musiałby hipotetyczny esbek prowadzić w ścisłym sekrecie, pod bezpośrednim nadzorem najwyższych zwierzchników - wątpliwe, by ktokolwiek puścił farbę. A sam Wałęsa najwyraźniej postanowił kłamać aż do grobowej deski. Zresztą teraz już nawet gdyby powiedział w końcu prawdę, to nikt nie uwierzy, że to nie kolejny z jego tysięcznych wykrętów. A co tam sobie wpisują w jego postać rozmaici ludzie... Każdy wierzy w to, co chce i co mu pasuje. Są ludzie - gatunek co prawda z wolna już wymierający, ale jeszcze obecny w przestrzeni publicznej - święcie przekonani, i gotowi dać się za to pokroić, że Wojciech Jaruzelski wielkim patriotą był, godnym postawienia w jednym szeregu z Kościuszką i Piłsudskim, są tacy, co wierzą równie święcie, że Gierek uczynił Polskę bogatą i wspaniałą, a "Solidarność" ją zniszczyła. "Negacjonizm Bolkowy" też nie ustąpi przed żadnym dowodem, i nie da za wygraną, że tak powiem parafrazą naszego hymnu - "póki Oni żyją".