To wielkie czyszczenie opisane jest dokładnie w książce Cenckiewicza i Gontarczyka. "Zniknięto" całą dokumentację pracowniczą ze stoczni gdańskiej, wygarnięto i zniszczono 2,5 tysiąca stron dokumentów gdańskiej bezpieki z domu jednego z jej funkcjonariuszy (by mieć pretekst do rewizji, założono lipną operację poszukiwania rzekomo przemyconych materiałów rozszczepialnych), smutni panowie odwiedzili nawet szkołę, do której uczęszczał był Wałęsa jako pacholę i skonfiskowali wszelkie dotyczące go papiery. Wszystko to, oczywiście, całkowicie bezprawnie. Wtedy też, tak nawiasem, zniszczono na wiejskim cmentarzu grób nieślubnego synka Wałęsy i zastraszono jego matkę tak skutecznie, że do dziś odmawia ona jakiejkolwiek rozmowy na temat swej młodzieńczej przygody. To oczywiście sprawa z innej zupełnie parafii, ale pomocna dla zrozumienia pokrętnej psychiki Wałęsy. Pomocna do znalezienia odpowiedzi na pytanie, które zadawać sobie dziś muszą tak liczni obrońcy "Bolka", starający się go wybielić, zrelatywizować jego czyny, zanegować winę wbrew wszelkim faktom oraz dowodom, i nawet - co najtrudniejsze - wbrew samemu Wałęsie, który im w tym wybielaniu swoim tępym pójściem w zaparte i zmyślaniem coraz to nowych sprzecznych z poprzednimi wersji, oj, bynajmniej nie pomaga. Pytanie brzmi: dlaczego on kłamie tak głupio? Dlaczego nie przyzna się częściowo, nie zastosuje jakiejś skuteczniejszej taktyki? Niech powie tylko - tak, dałem się złamać (g... tam złamać - brał przez sześć lat pieniądze za swoje donosy bez żadnej krępacji, a kolegom ze stoczni, zdziwionym, jak dobrze mu się żyje, opowiadał pierdoły - powtarzane do dziś w pamiętnikach pani Wałęsowej - o wygranych w totolotka), ale to wszystko było dawno i nieprawda, potem swe winy odkupiłem etc. Cała maszyna propagandowa, wciąż jeszcze potężna, pracuje według tych wytycznych: "chwila słabości", "młodzieńczy epizod", "dał się złamać, ale się wyzwolił", "liczą się dokonania całego życia, nie młodzieńczy epizod", pierdu-pierdu, ale nie może to być skuteczne, gdy sam Wałęsa nawet teraz wciąż uparcie twierdzi, że nigdy nic, niczego nie podpisywał, na nikogo nie donosił, to nie jego podpisy, nie jego ręka, to "człowiek-sprawca" (?!), podstawiony przez ubecję sobowtór i tak dalej. Jeśli był to młodzieńczy epizod, to Wałęsa mógł wyjaśnić go już dawno. Sprawa by mu na pewno została wybaczona, politycznie mu nie zaszkodziła. No, ale przyznanie się do sprawy tak banalnej, jak kawalerskie dziecko, nie zaszkodziłoby mu tym bardziej, może nawet by "ociepliło wizerunek". A on się nawet do tego przyznać nie chce, brnie w krzywoprzysięstwo, w groteskę, w nonsensy... Jest takie tragikomiczne nagranie z podsłuchu w Arłamowie, gdzie Wałęsa z powagą i przekonaniem tłumaczy bratu, że są potomkami rzymskiego cesarza Walensa. Moim zdaniem ta rozmowa stanowi klucz do zrozumienia pokręconej psychiki człowieka, który bodaj jedyny przeszedł drogę od zera do bohatera i z powrotem. Wałęsa jest megalomanem po prostu niewiarygodnym - we własnym mniemaniu Bogiem, a co najmniej najwybitniejszym z ludzi w całej historii. Wyziera to z każdego jego zachowania i każdej wypowiedzi. Z dawna już zbudował sobie na własny użytek siebie samego jako świętego bez jakiejkolwiek skazy i wypracował cały systemat, jak to nazywa psychologia, "wyparć" i "racjonalizacji", którymi wytłumaczył sobie, że co było, tego wcale nie było, bo miało inny zupełnie sens, którego "mali ludzie" nie pojmują. Może i podpisał, ale przecież po to, żeby ich oszukać, a więc nie podpisał, był agentem, ale nim nie był, bo grał dla siebie, nie dla nikogo innego, więc i nie dla SB, Kiszczaka czy Jaruzelskiego. "Mali ludzie" nie rozumieją, że wielcy, tacy jak on, by osiągnąć wielkie cele, muszą czasem zrobić coś, co z pozoru może wyglądało na współpracę, ale było tylko kamuflażem, zasługą; czego tego durnie nie rozumieją - zresztą, po co ma się kurduplom opowiadać? Przecież zwyciężył, a zwycięzców się nie sądzi! (Ciekawe, nawiasem, czy Wałęsa zna źródło tego cytatu.) Ale to tylko - znów fachowy termin - "urojenia wyższościowe", matriks, jaki zbudował sobie starzejący się człowiek, który całe życie łgał i załgał się na amen. Prawda jest inna, dużo ciekawsza i nietrudna do opowiedzenia. Sam, jako pisarz, zrobiłem to już parę razy, w "Zgredzie", w książkach publicystycznych - nie chciałbym cytować siebie samego, bo zawsze brzmi to kabotyńsko, a z drugiej strony nie umiem tego opisać lepiej, niż tam. Krótko: przyjechał ze wsi cwaniak i chłopek-roztropek z gigantycznym parciem na zrobienie kariery. To cechy u chłopskich potomków częste, w tym sensie mam wrażenie, że łatwiej mi wzlot i upadek Wałęsy zrozumieć, ale on był i cwaniakiem, i karierowiczem do entej potęgi. Chciał stać na czele, kierować i czerpać z tego korzyści, a był nikim. Próbował się załapać na protesty w 1970 i wpadł w ręce bezpieki, a że bezpieka wtedy werbowała na potęgę - to i on się dał zwerbować, bo szybko zrozumiał, że na tym zyska. A gdy przestał zyskiwać, to się wycofał. Heroizmu w tym nie było, bo donosić na prostych roboli i tak miał kto i po spacyfikowaniu stoczni już tak bardzo podobne "bolki" bezpiece potrzebne nie były. A potem zaczął się na Wybrzeżu niezależny ruch związkowy i bezpieka przypomniała sobie, że ma pod ręką takiego "śpiocha", który świetnie by się przydał, gdyby tam wszedł i, najlepiej, został przywódca, skoro tak go do tego ciągnie. I tak się stało - wielkie rzeczy się zadziały, a bezpieka pomogła, i tak nagle cwaniaczek został przywódcą opozycji, stanął na czele strajku, stał się dla całego świata ikoną. Czy był powolnym narzędziem w jej rękach? Oczywiście, że nie - gdzieżby tam, on, potomek rzymskiego cesarza? Jak to cwaniak: kombinował - wiedział, do jakiego stopnia jest im niezbędny, ale i wyczuwał, co w danym momencie mu grozi. Jako szef "Solidarności" musiał iść tam, gdzie go fala ludzka niosła, ale niszcząc konkurentów chwalił się bezpiece, że usuwa "radykałów", tłumaczył, że bez niego nie zapanują nad żywiołem - i to był fakt, musieli się z tym pogodzić, więc go nie zabili, czego w pewnych momentach bardzo się bał (i nie bez racji). Ale po stanie wojennym, w Arłamowie, już go zabić nie mogli, cały świat na nich patrzył. Więc bezczelnie zrobił ich w konia odmawiając udziału w operacji "Renesans", czyli stanięcia na czele odnowionego, "robotniczego", czyli oczyszczonego z "ekstremu" i doradców związku "Solidarność". Cały stan wojenny w tym momencie wziął w łeb i stracił sens, ale czerwony musiał to przełknąć i grać z cwaniakiem dalej. I tak cwaniak wylicytował, że został praktycznie dyktatorem. Na krótką chwilę - ale to już z jego własnej winy. Nie dał rady utrzymać tego, co zdobył, stąd ta zżerająca go od lat frustracja. Największy cwaniak ma swoje ograniczenia. Prawda o Wałęsie jest taka, że w swym pokręconym życiu okłamał absolutnie wszystkich. I tę kobietę, której zrobił dziecko, i kolegów ze stoczni, na których donosił, by zgarniać swoje "wygrane w totka", i działaczy WZZ z kręgu Wyszkowskiego, Gwiazdy i Borusewicza, po których wspiął się do roli robotniczego herszta, i strajkujących robotników, i doradców z kręgu Geremka i Mazowieckiego, i tych prawicowców z Kaczyńskimi na czele, na których się potem oparł, by wyjść spod kurateli tamtych, i bezpiekę, i Jaruzelskiego i Kiszczaka, i nawet wtedy, kiedy już przegrał i nic nie znaczył, a Tusk i jego ekipa wzięli go sobie za marionetkę do plucia na Kaczyńskich, ich też zdradził natychmiast, gdy poczuł kasę, z jakimś byle "libertasem". Przez całe życie, przepraszam za dosadność, dymał wszystkich, którzy się do niego zbliżyli, i siebie samego - choć wciąż tego nie zauważa - też w tym całym cwaniactwie wydymał. Śmiali się Polacy z Hanki Mostowiak i jej śmierci w kartonach. Ale koniec Wielkiego Wałęsy w kartonach wyciągniętych z pawlacza Kiszczaka jest jeszcze śmieszniejszy.