Można też sukces związków opisać pokazując ich sprawność organizacyjną. To nie jest byle co: ściągnąć do Warszawy ponad 100 tys. ludzi (są rachuby mówiące, że 200 tys.) i spokojnie, bez rozrób przeprowadzić ich pod najważniejsze urzędy. Myślę jednak, że gdyby wrześniowe demonstracje sprowdzić tylko do obecności w mediach albo do obecności na warszawskich ulicach, byłby to sukces efemeryczny, chwilowy. A przecież w tych dniach stało się coś ważniejszego - po raz pierwszy w tak mocny sposób zakwestionowany został obecny model polskiego kapitalizmu. Związki zawodowe nie tylko opisały jego patologie, ale potrafiły też mówić o innej, bardziej sprawiedliwej Polsce. I powiedziały to same, nie oglądając się na partie polityczne i skwaszoną minę Jarosława K. To jest kluczowe: przez lata całe w Polsce dominował jeden model rozumienia gospodarki i państwowych finansów. Był to model sprowadzający się do tego, że tzw. rynki finansowe mają zawsze rację, że im lepiej dla "rynków", tym lepiej dla Polski, że jak ktoś ma oszczędzać, to najbiedniejsi. A jak na czymś trzeba oszczędzać, to na płacach, bo one powinny być niskie. I że prywatne zawsze jest lepsze od państwowego, a zagraniczne od polskiego. Te "prawdy" były tak wryte w społeczną świadomość, że rządy się zmieniały, a one trwały. Próbował ten mur ruszyć Kołodko - zaraz zaczęto przedstawiać go jako furiata i osobę niebezpieczną. A potem było już grzecznie - "Solidarność" jako AWS wygrała wybory, ale ministrem finansów został Balcerowicz. Rządził Miller - bach, po jakimś czasie u jego boku zobaczyliśmy Jerzego Hausnera i panią Bochniarz. Wziął władzę Kaczyński - no to ministrem finansów zrobił Zytę Gilowską i obniżył podatki najbogatszym, znosząc trzecią skalę podatkową. O Tusku nie ma co wspominać, bo Polska jaka jest, każdy widzi. Jesteśmy liderem europejskim, jeśli chodzi o zatrudnianie na śmieciówkach. Pewnie też jesteśmy w czubie, jeśli chodzi o zatrudnianie na czarno, co jest nie tylko niesprawiedliwe, ale psuje rynek, bo uczciwi przedsiębiorcy nie mogą konkurować z cwaniakami. Polska jest dziś krajem pełzającej patologii, jeśli chodzi o stosunki przedsiębiorca-pracownik. Normą staje się traktowanie pracowników jak XIX-wiecznych fornali, zarządzanie krzykiem, zaleganie z pieniędzmi lub w ogóle ich niepłacenie. Dane Państwowej Inspekcji Pracy nie pozostawiają złudzeń. W I półroczu 2013 roku stwierdzono oficjalnie prawie 62 tys. przypadków niewypłacenia pensji pracownikom. To wzrost - w porównaniu z analogicznym okresem roku poprzedniego - o 30 proc.! A kwota niewypłaconych należności wzrosła do sumy ponad 110 mln zł. Inspektorzy PIP wykryli też, że ponad 100 tys. firm albo nie płaciło, albo opóźniało wypłatę pensji pracownikom. Co ciekawe, podczas kontroli pieniądze z reguły szybko się znajdowały... Wniosek więc jest prosty: firmy nie płaciły dlatego, że były w ciężkiej sytuacji, ale przede wszystkim dlatego, że ich właściciele z oszukiwania pracowników stworzyli sobie dodatkowe źródło dochodów. A jak ktoś zbyt natarczywie upomina się o swoje? Kilkanaście dni temu media obiegła informacja, że przy drodze z Warszawy do Grójca kierowcy znaleźli półnagiego, pociętego mężczyznę. Został zmasakrowany i zakopany w lesie, bo domagał się 1400 zł, które zarobił... Ta cała patologia, XIX-wieczna dzikość, nie wzięła się z niczego. Jeżeli przez ponad 20 lat wbija się ludziom do głowy, że chciwość jest dobra, że biznes jest dla twardych, że wolny rynek to wolna amerykanka, to nie dziwmy się, że w Polsce za naturalne uważa się rzeczy, które na Zachodzie nigdy nie zostałyby zaakceptowane. Karol Modzelewski mówi o tym wprost - to jest społeczny AIDS. Zanik układu odpornościowego w społeczeństwie. Że godzimy się na coś, na co nie powinniśmy się godzić. Karol Modzelewski przesiedział w PRL-owskich więzieniach osiem i pół roku. Przez całe lata był dla liderów PZPR uosobieniem najbardziej zaciekłego antykomunisty. I cóż dziś mówi? Że gdyby wiedział, co po roku 1989 powstanie, to głowy by nie nadstawiał. Że za taki ustrój, to nie warto iść do więzienia nawet na tydzień... Nie dziwię mu się. Dla człowieka, który najlepsze lata swego życia oddał, żeby ludzie pracy byli gospodarzami w swoim kraju, dzisiejsza Polska jest gorzkim memento. Zwłaszcza że te liberalne zapowiedzi okazują się kontrproduktywne. Że niższe pensje nie wzmacniają firm. Że produkujemy bezrobotnych i tych zarabiających grosze, których na niewiele stać. A jeżeli tak, to po co budować autostrady, jeżeli ludzi nie stać, by po nich jeździć? Po co budować "Orliki", jeżeli gmin nie stać na instruktora, a rodziców na opłacenie składki klubowej? Po co budować szkoły, skoro gminy łączą klasy i uczniowie uczą się w oddziałach trzydziestoosobowych? A demokracja? Sorry, ale w polskich warunkach ogranicza się ona do wrzucenia raz na cztery lata kartki wyborczej. I tyle. Więcej obywatele nie są potrzebni. O tym zresztą parokrotnie mogliśmy się przekonać. Na przykład wtedy, gdy zebrano 2,5 mln podpisów pod wnioskiem o referendum w sprawie wydłużenia wieku emerytalnego albo milion w sprawie sześciolatków. Zebrano i... nic! Tymczasem za 120 tys. euro pewna firma, wynajmując agencję PR, załatwiła sobie ustawę... Oto silni i silniejsi. Chwała więc związkowcom, że pokazali palcem na patologie III RP, pokazali, czyją stronę trzyma rząd, pokazali, że dzisiejsza Polska to nie jest najwspanialszy z ustrojów. Chwała im, że wprowadzili do debaty publicznej punkt widzenia pracownika. Że głośno zaczęli mówić to, co większość Polaków mówi po cichu. Warto to docenić!