Pan prezydent Komorowski, jeden z tych, którzy od pierwszej chwili wiedzą, orzekł wszak autorytatywnie - samolot spadł, bo próbował lądować. Gdyby nie próbował lądować, to by nie spadł, więc "prawda jest najboleśniej prosta". Mówiąc Barańczakiem: "Taka jest prawda (najboleśniejsza), nieprawda, i innej prawdy nie ma". Szkoda czasu tracić na udowadnianie, że prawda o Bronisławie Komorowskim jest również "najboleśniej prosta". Jest on po prostu... Gryzę się w język przez szacunek dla urzędu, i szukam pokrętnych peryfraz tam, gdzie słowo proste narzuca się w sposób oczywisty. Jest on po prostu, tak to ujmijmy, umysłowością nader mierną, dalece nie spełniającą wymogów nie tylko urzędu prezydenckiego, ale także wcześniej przez niego sprawowanych - marszałka Sejmu czy nawet wiceministra Obrony Narodowej; kariera, jaką człowiek o takich horyzontach zrobił w III RP, sama w sobie pokazuje "najboleśniejszą prawdę" o państwie, w którym żyjemy. Żeby przekonać się, że to, o czym w sposób możliwie najłagodniejszy tu piszę, jest prawdą - "najboleśniej prostą" - wystarczy posłużyć się poczciwym internetem. Osobiście polecam lekturę wystąpienia pana prezydenta w amerykańskiej siedzibie George Marshall Fund, czyli, rzec można, u sławnego Rona Asmusa. Ten stek porywających i błyskotliwych dygresji wygłaszanych, najwyraźniej "z głowy" przed amerykańskimi ekspertami od polityki wschodniej, okraszony wyrazami troski, czy tłumaczka ma dość kwalifikacji by oddać prezentowane przemyślenia w całej ich głębi, wystarcza - nawet gdyby nie było wielu innych dowodów - by zdiagnozować pana Komorowskiego jako w sam raz jowialnego wodzireja imprezy integracyjnej w jakiejś leśniczówce, możliwie odległej od stolicy. Publiczne wystąpienia mieszczą się jak najbardziej w jego intelektualnych możliwościach, ale tylko takie, które nie trwają dłużej niż dwie minuty i kończą się wezwaniem w rodzaju "zdrowie gospodyni!". Dla tej rangi umysłów logika "gdyby nie próbowali lądować, katastrofy by nie było" jest logiką zupełnie wystarczającą i nieodpartą. Zgodnie z nią można by zresztą znaleźć prawdę jeszcze bardziej najboleśniej prostą - ten samolot nie spadłby, gdyby nie wystartował. Nie jest to z mojej strony tylko figura retoryczna. Każdy ekspert potwierdzi, że gdyby użycie rządowych samolotów podlegało elementarnym rygorom lotnictwa cywilnego, mowy by nie mogło być o starcie któregokolwiek z nich już od wielu lat. Między innymi dlatego właśnie w III RP jednostką odpowiedzialną za te loty uczyniono pułk specjalny lotnictwa wojskowego. I prezydencki tupolew był formalnie maszyną wojskową. Po czym, decyzją Donalda Tuska, który dziś nie jest w stanie powiedzieć, kto mu ją podpowiedział, został w kilka godzin po katastrofie uczyniony, z mocą wsteczną, maszyną cywilną, aby podpadać pod konwencję chicagowską, na mocy której Rosjanie zagwarantowali nam tę samą rzetelność śledztwa, jak w wypadku zatonięcia "Kurska". Dopiero po miesiącach pan premier ocknął się i tzw. strona polska próbuje rozpaczliwie wynegocjować uznanie, że utracony samolot tuż przed upadkiem był jednak maszyną wojskową. Jaka to różnica? Zasadnicza. W lotnictwie cywilnym ostateczną decyzję o lądowaniu podejmuje pilot. W locie wojskowym - wieża kontrolna. Inna sprawa, że gdyby był to lot cywilny, to w takim razie pilot, podejmujący decyzję o lądowaniu, musiałby mieć pełną wiedzę, gdzie jest, na jakiej ścieżce etc. - i tę wiedzę zobowiązana mu była dać, zgodnie z obowiązującymi, wyśrubowanymi normami lotnictwa cywilnego, wieża kontrolna. Ale, jak wiemy, zapisów z wieży nie ma, bo "się taśma zacięła", zeznania kontrolerów się po paru miesiącach oficjalnie zmieniły, kto oprócz nich był na wieży, i z kim konsultowali decyzje telefonicznie, też nie wiadomo i nie będzie wiadomo, a na dodatek wciąż niemożliwe do otrzymania okazują się podstawowe informacje na temat lotniska, nawet takie, jak książka obowiązujących na nim procedur, nie poprawiane po fakcie zapisy meteorologiczne czy plan układu radiolatarni. Skoro wszystko jest tak "najboleśniej proste", to po co tyle ściemniania? Zapewne, gdyby pilot nie próbował wylądować, to by się nie rozbił, tak jak, można rzecz z tą samą kategorycznością, nie byłoby pogromów i ostatecznie holocaustu, gdyby Żydzi nie rozleźli się byli z Bliskiego Wschodu po całej Europie. Istota problemu jednak w tym, że pilot, próbował lądować w przekonaniu, że jest w osi pasa i innym zupełnie miejscu, niż był w rzeczywistości, najprawdopodobniej upewniany co do tego namiarami nieprawidłowo ustawionej radiolatarni i co najmniej nie wyprowadzany z błędu przez kontrolera, który, teoretycznie, śledził jego pozycję na radarach (tych, co to się im taśma zacięła) i który, teoretycznie, mając w tej kwestii głos rozstrzygający, dał mu zgodę na to lądowanie. Mieć w tej sytuacji pretensje do pilota, że "uległ presji" (choć, jak przyznał pan Klich, dowodów na istnienie jakiejkolwiek opresji wciąż nie ma) i schodził jak po sznurku na katyńskie sosny, to jak mieć pretensje do kierowcy ze starego sowieckiego kawału o zawaleniu się oddanego na rocznicę oktiabrskiej rewolucji wiaduktu: "widzi, durak, przed sobą most, i jedzie!". To wszystko oczywiście zbyt skomplikowane dla umysłu pana prezydenta i jego zwolenników. Nie byłoby katastrofy, gdyby nie lądował. Nie lądowałby, gdyby nie wystartował. Nie wystartowałby, gdyby Kaczyński nie pchał się do Katynia, chociaż mu przecież jasno dawano do zrozumienia, że ani Tusk, ani Putin go tam nie potrzebują. I wyjaśnienie katastrofy staje się równie oczywiste, jak robienie bigosu. Oczywiście, rzecz głupią można powiedzieć głupio, a można jeszcze głupiej. Można też powiedzieć ją w sposób obnażający nie tylko głupotę mówiącego, ale też jego nikczemność i zacietrzewienie. Słowa prezydenta Komorowskiego były słowami stosunkowo wyważonymi, ale stanowiły swoistą emanację udeckiego środowiska, które uczynił on swoim intelektualnym zapleczem. Środowiska, które ma także pomniejszych heroldów, zupełnie nie próbujących, czy z racji swych możliwości umysłowych niezdolnych ukryć, jacy naprawdę są. Wydaje mi się, że modelowym wręcz przykładem mentalności tego środowiska jest wypowiedź Haliny Flis-Kuczyńskiej zamieszczona przez "Gazetę Wyborczą": "Pora skończyć z żałobą, wieńcami, pochodami i wołaniem o uczczenie. Dobrze by było, gdyby zostało jasno powiedziane, jak to pycha prezydenta Lecha Kaczyńskiego i jego drażliwość na punkcie swojego znaczenia doprowadziły do sytuacji, w której nie śmiał mu się sprzeciwić pilot samolotu i bał się zabronić lądowania rosyjski operator na lotnisku. Ta katastrofa była zawiniona przez klimat wytworzony przez nieżyjącego prezydenta i... nie można dać się w nieskończoność terroryzować bratu zmarłego." Prościej, jaśniej i głupiej już nie można. W kioskach chyba można jeszcze dostać "Gazetę Polską" z filmem "Mgła" (na Centralnym już wczoraj jej nie było, ale jeśli w innych punktach jeszcze jest - szczerze zachęcam do nabycia i obejrzenia). Nie jest to film "śledczy", poświęcony analizie przebiegu lądowania, badaniu śladów; żadnych komputerowych rekonstrukcji ani wykresów, objaśnień ekspertów etc. Jest to - tylko i aż - przejmująca relacja ludzi, którzy tam byli, co widzieli, co słyszeli i co pamiętają. Nawet to wystarczy, by dostrzec ogrom propagandowej podłości, z jaką jesteśmy w sprawie tej tragedii okłamywani w imię interesów jedynie słusznej władzy. Ślady zaorane, taśmy "się zacięły", oryginałów rejestratorów nie ma, a na kopiach zapis "zaszumiony", wrak i inne dowody zniszczone, zeznania oficjalnie podmienione... Teraz się mogą Polaczki błąkać w katyńskiej mgle do wiadomego skonania, tym bardziej, że w tę mgłę, w której po omacku szukają odpowiedzi, wpuszczono jeszcze mrowie krzykliwych durniów i zwykłych łajdaków, chorych z nienawiści do tych, których nazywają "prawdziwymi Polakami" - w głębokim przekonaniu, że to obelga. Rafał A. Ziemkiewicz