O systemie OFE pisałem już wcześniej, więc nie ma co się rozwodzić. Okazał się on studnią bez dna, drenującą nasze kieszenie i budżet państwa. W ciągu 11 lat na konta OFE przepłynęło 160 miliardów zł. Z czego 15 mld zł zostało pobrane przez fundusze, które są w większości ekspozyturami zachodnich banków. Ich zyski w latach 2007-2009 oscylowały w granicach 700-750 milionów zł rocznie. Po 11 latach okazało się, że fundusze, pobierające prowizję 7 proc. (potem 3,5 proc.) za "zarządzanie" naszymi pieniędzmi, mają gorsze wyniki niż ZUS. Co więcej, system OFE powodował, że budżet państwa musiał coraz większe sumy przeznaczać na łatanie dziury w systemie ubezpieczeń społecznych. Ażeby łatać - pożyczał, w formie obligacji, od funduszy... Słusznie więc minister Rostowski nazwał system OFE rakowatą naroślą i można tylko żałować, dlaczego tak późno rząd za to wszystko się zabrał. Mając te wszystkie dane przed oczami zasiadłem, by wysłuchać debaty Balcerowicz-Rostowski. Szczególnie zresztą byłem ciekaw, co w takiej sytuacji może mówić obrońca OFE, czyli Balcerowicz. Usłyszałem Leppera. Kluczowym punktem dyskusji (jak to między ministrami finansów) był argument, że system OFE lawinowo powiększa deficyt budżetowy i tego budżet nie wytrzyma. Tak mówił Rostowski. A Balcerowicz odpowiadał: w takim razie oszczędzajmy na biurokracji, KRUS-ie, górnikach itd. Na polityce społecznej. Na wszystkim, ale nie na OFE. Od OFE wara! Przepraszam bardzo, ale to jest myślenie Leppera, czy raczej Leppera a rebours. Wódz Samoobrony wołał, żeby zabierać wszystkim, aby dać tym ze wsi i z PGR-u. A guru naszych liberałów zaproponował, żeby zabrać wszystkim, ale nie OFE. Z rozpędu napisałem "guru liberałów", a przecież takie myślenie z liberalizmem ma niewiele wspólnego. Liberał w takiej sytuacji ciąłby wszystkim, Balcerowicz chce zabierać biedniejszym, żeby kasa płynęła do uprzywilejowanych. Liberał by zaproponował, żeby fundusze walczyły o nasze składki na wolnym rynku, konkurując z ZUS-em. Balcerowicz taką sytuację nazwał krokiem w kierunku likwidacji systemu OFE. Czując, chyba trafnie, że w tej sytuacji obywatele nie mieliby ochoty dawać funduszom swoich pieniędzy. Tak oto okazało się, że są rzeczy ważniejsze od wolnego rynku - interes OFE. I że z wolnym rynkiem jest tak, jak z opowieścią Pawlakowej - sąd sądem, ale sprawiedliwość musi być po naszej stronie. W tym przypadku podobnie: wolny rynek jest dobry, póki my na nim zarabiamy. A gdy nie zarabiamy, wtedy wołamy państwo na pomoc. Zgodnie z zasadą, że zyski są nasze, a straty - wspólne. Batalia o OFE pokazała nam też, jak agresywny potrafi być wielki biznes, by bronić swych przywilejów. I jak - mimo przegranej batalii - skuteczny. Bo potrafił zmobilizować w obronie swych interesów wielu znanych ekonomistów i finansistów (zakładam, że bronili OFE bezinteresownie, choć wielkiej wiary w to nie mam) i układaczy dobrych haseł wyborczych. Bo je usłyszeliśmy: że to jest skok na pieniądze emerytów, skok Tuska na kasę, nacjonalizacja OFE i tak dalej. Byli naiwni, co je powtarzali. Ale też dostrzegam w batalii o OFE zaczątki jakichś poważniejszych dyskusji, które w Polsce powinny się toczyć. M.in. na temat tego, jak transferowane powinny być publiczne pieniądze. Imitacja takiej dyskusji toczy się przy okazji corocznych debat budżetowych albo w czasie różnych protestów społecznych. Wtedy zazwyczaj pojawia się w mediach minister finansów, albo jakiś produkt balcerowiczopodobny, i woła: "komu zabrać"? Na ten szantaż mam odpowiedź, która zaczyna się od pytania: dlaczego ci sami dżentelmeni nie wołali "komu zabrać?", gdy głosowano, że miliardy, nasze i budżetowe, trafią do OFE? Albo kiedy obniżali podatki? Albo kiedy tworzyli kolejne biurokratyczne instytucje, że wspomnę pożerający setki milionów złotych IPN... Komu wtedy zabierali? To wołanie "komu zabrać" jest fałszywe. W tym samym czasie, kiedy posłowie wykłócali się o OFE, w tymże Sejmie, w jednej z sal miała miejsce konferencja, zorganizowana przez Fundację Amicus Europae, poświęcona polityce społecznej. Dla Balcerowicza i całej grupy balcerowiczopodobnych polityka społeczna to niepotrzebne wydawanie pieniędzy, w dodatku na ludzi, którym nie chce się pracować. To kamień, który ciągnie gospodarkę w dół. W Polsce uwierzyli w to wszyscy. Tymczasem dla europejskiej lewicy jest to z kolei wydatek potrzebny, to inwestycja, czyli istotna część polityki gospodarczej. Bo tak jak rozwojowi sprzyjają nowe drogi, tak samo sprzyjają mu zadowoleni obywatele, wtrybieni w społeczną dyscyplinę, wykształceni. Nie żywiący niechęci do innych. Dobra polityka społeczna to nie jest rozdawanie jałmużny rodzinom patologicznym, ale działanie znacznie szersze. Promujące awans społeczny, aktywność zawodową. Jej klasycznym elementem są na przykład nieodpłatne przedszkola i żłobki, których w Polsce brakuje. Troskamy się przecież, że maleje nam przyrost naturalny. Więc wyobraźmy sobie, ile dziś zuchwałości musi mieć młoda rodzina, żeby decydować się na dzieci... Na niestabilnym rynku pracy, gdy za przedszkole czy za opiekunkę do dziecka płacić trzeba horrendalne ceny, nie wspominając już o sprawach mieszkań... Spór o politykę społeczną, o jej kształt, tak jak i spór o OFE, jest więc sporem poważnym. O znaczeniu ustrojowym. Sporem o to, czy wreszcie zaczniemy urządzać Polskę na wzór normalnego kraju Europy Zachodniej, czy też dalej będziemy żyli w mirażach typu "niewidzialna ręka rynku załatwi". Mam w sobie trochę optymizmu, że czas takich dyskusji (z przerwą na 10 kwietnia) nadchodzi. Robert Walenciak