Rozumiem ich, choć we mnie ten spektakl nie wzbudził niechęci, ale właśnie podziw. Rozumiem ich od czasu, gdy śledziłem w "Wysokich Obcasach" rubrykę "Formularz Prousta". Była to seria niespecjalnie mądrych pytanek, zadawanych różnym gwiazdom. Było wśród nich takie: "Jak chciałbyś umrzeć?". We śnie, szybko, nie wiedząc o tym - odpowiadały jedna w drugą celebrities, jak ich była setka. Ani jedna - ani jedna! - nie zadeklarowała, że chciałaby umierać w otoczeniu rodziny i najbliższych, pojednawszy się z bliźnimi i Bogiem, świadomie... Państwa to nie dziwi? Mną trząchnęło. Pokolenia naszych przodków modliły się nade wszystko o to, żeby ich Pan zachował "od nagłej i niespodziewanej śmierci". A tu właśnie śmierć nagła i niespodziewana okazuje się wymarzonym ideałem? Trudno o bardziej dobitny przejaw tej "ponowoczesności", w której żyjemy. Nauczyliśmy się, że śmierć to coś, co dotyczy tylko innych. O swojej wiedzieć nie chcemy. Przodków palimy i rozsypujemy na wietrze, żeby nam nie przypominali: "tym byłem, czym ty jesteś, tym będziesz, czym ja jestem". Śmierci nie ma, a jeśli już musi być - niech przyjdzie nagle. Spektakl długiego obumierania, cierpienia, niedołężnienia i starości Jana Pawła II nie był dziełem telewizji. To On tak zaplanował, posługując się mediami z tą wprawą, z jaką zawsze posługiwał się nimi dla swojego nauczania. Użył własnego psującego się ciała jako znaku, by przekazać nam to samo, co chcieli powiedzieć barokowi artyści, rzeźbiący na sarkofagach ciała w stanie rozkładu, czy twórcy średniowiecznych "tańców śmierci". Że śmierć jest, że ma sens, i że nie należy się jej lękać. Rafał A. Ziemkiewicz