Obietnica przyjęcia Ukrainy (przy okazji i Mołdawii) do Unii Europejskiej wywołała w Polsce falę radości. Premier Morawiecki przypomniał przy tej okazji, że Polska była "ambasadorem tej decyzji". Radość to całkiem naturalna, zwłaszcza kiedy manifestują ją sami Ukraińcu na czele z prezydentem Zełenskim. Choć oczywiście nawet przy tej okazji prezydent Francji Macron musiał przypomnieć, że proces przyjmowania Ukrainy do Unii będzie procesem wieloletnim. I można do woli spekulować, czy to naturalne w stosunku do państwa, w którym wiele procedur i obyczajów należy bardziej do świata postkomunistycznej oligarchii niż przejrzystej demokracji. Czy też Berlin z Paryżem będą to opóźniać, bo obawiają się zmiany układu sił wewnątrz Unii na korzyść Europy środkowej i wschodniej. Ukraina w matni Ja widzę jednak dużo ważniejsze pytanie: na ile to zdarzenie może wpłynąć na los Ukrainy w starciu z Putinem. Który nie ukrywa (a jeszcze bardziej otwarcie mówią to jego ludzie), że chodzi nie o korekty graniczne, a o wymazanie tego kraju z mapy. Wygląda na to, że kandydat do Unii nie zyskuje żadnych dodatkowych gwarancji pomocy Europy czy świata. Tymczasem sytuacja wojenna Kijowa jest zła i może być coraz gorsza. W "Sieciach" ciekawy tekst na ten temat napisał Jan Rokita. Jego główna teza jest taka, że wciąż ulegamy propagandzie władz Ukrainy, które - skądinąd ze zrozumiałych względów, bo chcą dodać otuchy własnemu narodowi - tuszują porażki, a eksponują przewagi. Rokita przypomina raporty wywiadu brytyjskiego, ale znajduje także pojedyncze wypowiedzi samych przywódców Ukrainy wskazujące na to, że jest źle. Ukraińcom brakuje ciężkich pocisków artyleryjskich, ulegają przewadze Rosji w powietrzu. Owszem walczą dzielnie, ale jednak narasta fala dezercji w ich armii, zaś pół miliona mężczyzn w wieku poborowym schroniło się w Polsce. O tych faktach rzadko się wspomina w polskich mediach. Ze zrozumiałych powodów gratulowaliśmy Ukraińcom, że się wciąż biją, że nie ulegli. Ulegaliśmy wrażeniu, że ton radosnej pobudki pomaga Zełenskiemu. To jednak produkowało iluzje. Mówi o tym nie tylko Rokita. Generał Bogusław Pacek, były komendant Akademii Obrony Narodowej wypominał w Polsacie polskim dziennikarzom, ale i innym ekspertom (także wojskowym), że powielali mechanicznie triumfalny ton. Oto Rosja miała już przegrywać. Tymczasem to nie jest prawda. Także były ambasador Marek Nowakowski przestrzegał przed utożsamianiem konkluzji: "Rosja nie wygrała" z konkluzją inną: "wygrywa Ukraina". Jak powstrzymać Rosję? Rokita wyciąga jednak najszersze wnioski. Jego konkluzja, że Ukraińcy są w coraz cięższej sytuacji, nie służy wezwaniom do ustępowania Rosji. Przeciwnie, uważa on, że receptą byłoby bardziej ofensywne nastawienie NATO. Wrażenie, że "Ukraina wygrywa", daje dodatkowe alibi dla obecnej, w gruncie rzeczy ostrożnej polityki. Powołując się na brytyjskiego generała Shirreffa Rokita snuje wizję ukraińskiej kontrofensywy. Ale ona byłaby możliwa tylko wtedy, gdyby NATO radykalnie zwiększyło pomoc wojskową dla Kijowa, a równocześnie wprowadziło większe siły do Polski i państw bałtyckich, które już teraz pozostają pod coraz większą presją Kremla. Kluczem byłby więc szczyt NATO w Madrycie, a nie szczyt Unii. Byłby, ale nie będzie. Oczywiście USA różnią się w stosunku do tej wojny od Niemiec, Francji czy Włoch. Te państwa skrycie sprzyjają wizji jakiegoś ułożenia się z Putinem. To nota bene (to już moje uwagi, nie Rokity) stawia na porządku dziennym pytanie, czy apele polskiej opozycji o większą jedność Europy, nie są w istocie optowaniem za pogodzeniem się z linią Paryża i Berlina. Stany Zjednoczone z kolei zagrzewają Ukraińców do boju, bo chcą uwikłać Rosję w długą wyniszczającą wojnę. Ale nie są skłonne eskalować wsparcia dla Zełenskiego ponad pewien poziom. W szczególności nie chcą się zgodzić na działania ofensywne wobec Rosji. Nie chcą, bo się obawiają konfliktu światowego. W gruncie rzeczy wszyscy się z tą obawą liczą, łącznie z werbalnie wojowniczą i naprawdę pomagającą Ukrainie Polską. Szczyt w Madrycie będzie oznaczał zapewne przyklepanie tej ostrożności. Którą można zrozumieć. Chyba żadna demokratyczna opinia publiczna nie jest gotowa dziś na militaryzację życia w swoim kraju, a w przyszłości na ryzyko wojny. Tym niemniej jest co najmniej kwestią otwartą, czy faktyczne wydanie Ukrainy na pożarcie Putina całkiem nas przed taką wojną chroni - choćby w odleglejszej przyszłości. Czy Rokita ma rację sugerując Zachodowi ryzyko, brawurę, nawet blef, czy też jej nie ma, wydaje się, że powinniśmy pojąć, że dobrzy mogą nie wygrać w tej wojnie ze złymi, z orkami. Radosne pląsy wokół spełniania europejskich aspiracji Kijowa wyglądają w tej sytuacji jak zagłuszanie sumienia. Także przez nas, Polaków, choć bez wątpienia nie my jesteśmy tu głównymi decydentami.