Obserwuje toczącą się od kilku tygodni burzliwą debatę na temat ukraińskich produktów rolnych i kłopotów polskich rolników. I raz za razem doznaję wrażenia, że komentujący sytuację politycy i dziennikarze - żeby było jasne, łącznie ze mną - poruszają się w mrokach niepełnej wiedzy. Nadrabiają naturalnie emocjami, bo zwykle są po jednej lub drugiej stronie. Opozycja ma rację, ale.... Wydaje mi się oczywiste, że polski rząd zajął się tematem o wiele za późno. Że na takie kroki jak plombowanie i monitorowanie wagonów przewożących ukraińskie zboże w ramach tranzytu był czas już dawno. W tym sensie opozycja ma rację. Choćby dopytując się, czym zajmował się przez wiele miesięcy specjalny zespół rządowy mający się uporać z tym problemem. Doszły do tego niefortunne wypowiedzi szefa tego zespołu, poprzedniego ministra rolnictwa Henryka Kowalczyka. Który radził rolnikom, żeby nie sprzedawali zboża, bo jego ceny niedługo wzrosną. Dlaczego tak się działo? Przecież rolnicy głosowali na PiS w ostatnich wyborach w 67 procentach (mieszkańcy wsi w 56). To dla obecnie rządzących grupa szczególnie ważna, jeden z podstawowych elementów ich wyborczego pakietu kontrolnego. Możliwe, że mieliśmy tu do czynienia z lekkomyślną wiarą, że problem nie jest poważny, i z błędami w rozpoznaniu sytuacji. Możliwe też, że nie chciano bić na alarm, aby nie podważać generalnie proukraińskiej linii. Zarazem opozycja bezceremonialnie miesza problem zboża tylko przewożonego (przynajmniej w teorii) przez Polskę z ukraińskimi produktami importowanymi do Polski. Prawdą jest, że to decyzje Unii Europejskiej zabroniły nakładania na nie ceł czy ograniczania ich napływu kontyngentami. Bez wątpienia polityczne intencje tego ruchu są trudne do podważenia, choć można też szydzić, że szczędząca poparcia wojskowego i politycznego Ukrainie zachodnia Europa znalazła tani sposób, aby ją wspierać - cudzym kosztem. Niemniej nawet jeśli PiS dziś podkreśla problem Unii także z powodów wyborczych (i o po to, aby odwrócić uwagę od własnych zaniedbań), to przecież ten problem istnieje. Kołatanie o embargo (częściowo już zresztą autoryzowane przez Unię) jest ponurym paradoksem, ale przecież nie wymysłem złych pisowców. Można z kolei odnieść wrażenie, że opozycja odmawia zauważenia tego, bo z założenia nie chce przepychanek z Unią. W żadnej sprawie. Splot i sprzeczność geopolitycznych racji oraz ekonomicznych interesów są tu wyjątkowo dramatyczne. Choć powtórzę: o kaucjach, plombach i portach wysyłkowych dla tranzytu trzeba było myśleć wcześniej. Zarazem można spojrzeć na to inaczej. Nowy minister rolnictwa Robert Telus, na którego barki spadły kłopoty, zgodził się z Bogdanem Rymanowskim przed kamerami Polsatu: można sobie wyobrazić i inny scenariusz. Ten tranzyt, choćby dla zagrożonej głodem Afryki, mógł być organizowany pod jakimś nadzorem Unii i dzięki jej dopłatom. Jak widać, wszystko tu jest nieostre. Teraz czekają nas wielkie dopłaty z polskiego budżetu do zbyt niskich chłopskich dochodów. Po części pewnie można było ich uniknąć. Po części - nie. Rząd PiS jest na nie skazany choćby z powodów wyborczych. Czeka nas rozczarowanie? Nasuwa się jednak inna konkluzja. Znajomy dyplomata powtarza, że Polaków czeka w przyszłości, po zakończeniu rosyjsko-ukraińskiej wojny, wielkie rozczarowanie. Proukraińska euforia zderzy się z realnym zderzeniem naszych i ich interesów. Już dziś próbują to przeświadczenie eksploatować politycy Konfederacji czy kreujący się na realistów, a w istocie nawołujący do ustępowania Rosji, komentatorzy tygodnika "Do rzeczy". Ja skłonny jestem na razie bagatelizować takie obawy ("realiści" korzystają z nich do rozbudzania lęków, ale znajomy dyplomata - nie). Dlatego, bo rozważania o powojennej kolizji interesów Polski i Ukrainy kontrastują z tym, co dzieje się dziś. Nie widać na razie końca wojny. Nie wiadomo, w jakiej kondycji będzie po niej Ukraina. Jej dzisiejsza sytuacja każe nie szafować takimi przestrogami. Zarazem, wyobraźmy sobie jednak, że Ukraina dobija się kiedyś członkostwa w Unii. Członkostwa, które my - i słusznie - wspieramy. To oznacza trwałe otwarcie rynku między nami i Kijowem. I między resztą Europy i Kijowem. Ukraińskie rolnictwo, wielkoobszarowe, korzystające z inwestycji zachodnich korporacji, produkuje taniej. Wspomniał o tym Jarosław Kaczyński, kiedy zapowiedział embargo na ukraińskie płody rolne. Ale wiedzą to wszyscy. Czy z tej kwadratury koła jest jakieś wyjście? Powinniśmy wspierać europejskie aspiracje Ukrainy, także z powodu naszego geopolitycznego interesu. Tego jestem pewien, a danina ukraińskiej krwi wzmacnia to jeszcze racjami moralnymi. Ale możliwe, że przyjdzie nam się mierzyć ze społeczno-ekonomiczną ceną. Postawić na obszarników? Podniósł to niedawno Marek Budzisz, komentator portalu wPolityce. Bynajmniej nie z pozycji kwestionowania proukraińskiej polityki polskiego rządu. On spytał raczej, czy polska wieś nie powinna się szybciej modernizować, żeby stawić czoła ukraińskiej konkurencji. Dziś nasze rolnictwo opiera się na mniejszych gospodarstwach. PiS dodatkowo zakonserwował tę strukturę prawnymi ograniczeniami w obrocie ziemią. Zarazem te gospodarstwa korzystają na unijnych dopłatach. Trzymają się nieźle. Ale czy ich kłopoty nie staną się jeszcze bardziej permanentne, jeśli Ukraina stanie na nogi? Tego nie wiem. Budzisz zdaje się podpowiadać PiS-owskiej władzy, aby zrezygnowała z ochrony obecnej struktury rolnej i postawiła na większe gospodarstwa. Na "obszarników". Rezygnując z ustawodawstwa utrudniającego swobodny obrót ziemią. Czyli - aby próbowali upodobnić własną produkcję rolną do ukraińskiej. Brzmi to logicznie. Brzmi logicznie, ale nie jest to wyzwanie łatwe. Z jednej strony PiS buduje swoje wyborcze wpływy na masowym wiejskim elektoracie z tych mniejszych gospodarstw. Dlaczego ta partia, dziś najbardziej ludowa, nawet jeśli nie zawsze zadowalająca chłopów, miałaby podkopywać własny polityczny interes? Jestem przekonany, że pomimo wszystkich trudności i zaburzeń większość małych gospodarzy ponownie poprze Kaczyńskiego. Ale też trudno uwierzyć w bezbolesny przebieg takiej spóźnionej modernizacji. Miałaby ona swoją cenę społeczną. Nadwyżki ludzi trzeba by jakoś zagospodarować. Pytanie też, czy obecny wiejski styl życia nie jest wartością, którą warto choć w ograniczonym stopniu chronić. Co więcej, opozycja nie przedstawia dziś żadnego konkurencyjnego pomysłu na rolnictwo. Nawet jeśli ludowcy, aspirujący do reprezentowania większych, na poły przemysłowych gospodarzy, czasem narzekali na obecną strukturę rolną. Nikt jednak nie ma odwagi postawić kropki nad "i". Pytanie, jaka to miałaby być kropka? Jak widać, nie stawiam żadnej atrakcyjnej tezy. Widzę same komplikacje i same trudności. Możliwe, że warto by jednak pomyśleć, co czeka nas na pięć, dziesięć czy dwadzieścia lat. Ale sam niczego nie podpowiem. Nie do mnie to należy. Trzeba jednak wiedzieć, co nas może czekać.Piotr Zaremba