Jest kwiecień roku 2014. Na szczyt NATO wyjeżdża mocno posiwiały prezydent Donald Tusk. Przed wyjazdem słyszy z ust premiera Jarosława Kaczyńskiego, że polskim kandydatem na sekretarza generalnego Paktu jest Anna Fotyga. I że to ją, a nie jakiegoś Brytyjczyka czy Włocha, ma popierać prezydent. Tusk jedzie, na miejscu słyszy od wszystkich, że sprawa jest przesądzona, że ma wygrać Włoch, i że przeciwstawianie się tej kandydaturze byłoby walką z wiatrakami. Nie bez satysfakcji prezydent mówi więc, że Polska popiera Włocha, świat bije brawo, klepie Tuska po ramieniu, wszyscy są zadowoleni. No, prawie wszyscy... Bo następnego dnia premier Kaczyński zwołuje konferencję i obwieszcza: "Polityka zagraniczna prezydenta, to polityka kłaniania się w pas, polityka robiona na kolanach. Na szczycie prezydent powinien zrobić, co można, by przeforsować kandydaturę Fotygi. Jeśli widział, że nie ma na to szans - powinien drogo sprzedać nasze poparcie. Polska wciąż nie ma NATO-wskich baz, trzeba było podnieść tę kwestię, a nie poddawać się bez walki. Porażka, porażka, porażka...". Nie wiem, jak dla Państwa - dla mnie takie obrazki byłyby dużo bardziej realne od tego, co obserwujemy przez ostatnich kilkadziesiąt godzin. Bo w rozgrywce o Sikorskiego rząd i prezydent zamienili się rolami. Prezydent, który od zawsze namawia, by w polityce zagranicznej być twardym, wstawać z kolan i twardo dochodzić swoich interesów, tym razem potulnie i szybko zgodził się na kandydaturę Rasmussena, a z kolei rząd, przekonujący, że nic tak dobrze nie robi naszemu wizerunkowi jak skłonność do kompromisu, demonstrował (głównie post factum) gotowość do harcowania i bicia się o jakieś NATO-skie ochłapy. Rezultat jest wielce mizerny. Na szczycie nie wywalczyliśmy nic, a Rasmussen, który jeszcze w piątek mógł być wdzięczny Polsce za szybkie i sympatyczne poparcie, już w sobotę dowiedział się, że nasz rząd nie wierzy w jego kwalifikacje, a do tego usłyszał szefa naszej dyplomacji ironizującego, że powinien tak walczyć z talibami jak z ociepleniem klimatu. Czy w rozgrywce o sekretarza NATO Polska miała szanse na zwycięstwo? Szczerze wątpię. Nawet skuteczne blokowanie kandydatury Rasmussena niewiele by chyba pomogło, a tylko napsułoby wszystkim krwi. Polska to nie Turcja. Oni, ze swoim poziomem wydatków na armię i położeniem, mogą pozwolić sobie w NATO na dużo więcej. My, czyniąc Rejtana, narażalibyśmy się na śmieszność i pogardliwe wzruszanie ramionami. Dlatego rozumiem prezydenta, który szybko przystał na Duńczyka, nie mając w ręku ani mocnych kart, ani nawet oficjalnie zgłoszonego własnego kandydata. I dziwię się rządowi, który zaczął czynić fochy wtedy, kiedy sprawa była już praktycznie rozstrzygnięta. W sobotni ranek należało robić to, do czego namawiał kiedyś prezydent Chirac - siedzieć cicho i pięknie się uśmiechać. Roztrząsanie: kto, kiedy i do kogo dzwonił, kto był w tym czasie trzeźwy, a kto pijany, kto miał szanse na medal w skoku wzwyż, a kto na sekretarza, i co w nieoficjalnej rozmowie powiedział Rasmussenowi Tusk, wystawia naszym politykom jak najgorsze świadectwo. Chyba nawet gorsze niż wojna krzesełkowo-samolotowa, bo tamte spory - mimo wszystko - jakoś bardziej dotyczyły naszego krajowego podwórka i na zewnątrz budziły co najwyżej ironiczne uśmiechy. Tu, rozpychając się łokciami i udowadniając, kto ma rację, potrącamy innych i - delikatnie mówiąc - nie udowadniamy, że jesteśmy poważnym partnerem międzynarodowych rozgrywek. Konrad Piasecki