Nagrali Rafała Trzaskowskiego w klubie, jak prosił didżeja, by zagrał inną muzykę... W klubie nad Wisłą, o 1 w nocy. No i się rozlała fala komentarzy. Wiadomo jakich. PiS-owcy pomstują, że leci szambo do Wisły, a Trzaskowski się bawi, i chwali się, że jest prezydentem, i chce na dodatek, żeby grano muzykę taką jaką lubi. Ci z PO - na odwrót. Że nic się nie zdarzyło, że to taka scenka rodzajowa. Znaczy się - jedni walą w Rafała, drudzy go bronią. Zupełnie niepotrzebnie. Nie sądzę bowiem, by filmik z klubu muzycznego zaważył na karierze Trzaskowskiego, by coś zmienił. Jego wrogowie będą mieli mu za złe wszystko co możliwe, jego zwolennicy - nie znajdą powodu, by go potępiać. Inne rzeczy zadecydują o jego przyszłości. Nie znaczy to, że scena z klubu jest bez znaczenia. Ona, wbrew pozorom, sporo mówi, i o Trzaskowskim, i o Polsce przy okazji. Choćby to, że nagrywanie to jest nasze hobby. Zwłaszcza nagrywanie polityków. To wygląda jak szlachecki glejt - bo świadczy o tym, że dany polityk jest ważny. To proste - tych nieważnych się nie nagrywa. Bo po co? A Trzaskowskiego nagrali, i tym sposobem dołączył do Kaczyńskiego, Morawieckiego, Kwaśniewskiego, i innych tuzów. Jak wypadł na tym tle? Cóż... Jak nie polityk. Nie przeklina, nie grozi, nie traktuje didżeja z buta, tylko wdaje się z nim w jakąś rozmowę... "To moje miasto, weźcie to troszeczkę pod uwagę" - tak argumentuje. Ale to wszystko jest jakieś ślamazarne, uładzone... Ech, Rafale, na wodza to się nie nadajesz, skoro prostej sprawy z didżejem nie potrafisz załatwić... A Polacy lubią wodzów. Twardzieli. Takie przyszły czasy. Zresztą, zaraz wyobraziłem sobie, co by były jakby do klubu zajrzał Jarosław Kaczyński. No, przecież on z didżejem by nie rozmawiał. Z człowiekiem od muzyki rozmawiałby jeden z kilku jego ochroniarzy, ewentualnie Joachim Brudziński, i ta rozmowa byłaby krótka oraz bardzo skuteczna. Bum i po zabawie. I na pewno nie byłaby nagrana. To znaczy, może i byłaby nagrana, ale to nagranie jeszcze w tej samej minucie byłoby skasowane. Aha, no i następnego dnia ów uparty didżej, który miał jakieś własne zdanie, wyleciałby z roboty z hukiem. Tego jestem pewien. A skąd ta pewność? Ano stąd, że pamiętam podobne wydarzenie, jak na ostry dyżur do Szpitala Bielańskiego przyjechał Lech Kaczyński, wówczas prezydent Warszawy, ze swoją znajomą. Prezydent szlachetnie jej pomagał. Ale trafił na SOR, gdzie czeka się godzinami, ludzie są sortowani - ciężkie przypadki są przed tymi, które mogą poczekać, a poza tym jest tłum ludzi, wściekłych, chorych... I w takiej podminowanej atmosferze znalazł się Lech Kaczyński, pewnie pierwszy raz w życiu, i zaczął rozstawiać po kątach personel. Wtedy odezwała się do niego pracująca tam pielęgniarka - jak pan, taki ważny, taki inteligentny, może tak się zachowywać! Już następnego dnia prezydent Warszawy interweniował u dyrektora szpitala, żeby wyrzucił pielęgniarkę. I tak się stało. Dyrektor ją zwolnił. Mimo różnych apeli i protestów. Pamiętam to wydarzenie, bo - nie ukrywam - mocno mną wstrząsnęło. Znam SOR ze Szpitala Bielańskiego w Warszawie, parokrotnie tam byłem i widziałem tych lekarzy i te pielęgniarki podpierające się rzęsami. I myślę, że bardziej służyłoby sprawie, gdyby prezydent miasta poświęcił część swojej energii na poprawę działania szpitala i SOR-u, a nie na wyrzucaniu kobiety, która powiedziała mu parę słów prawdy. I uraziła majestat. Ale wróćmy nad Wisłę... Wyobraźmy sobie, że do klubu zawitałby Donald Tusk. I co wtedy? Ano nic, pewnie towarzyszyłaby mu grupa paparazzich, wszystko byłoby nagrane, obfotografowane, zdjęcie gościa już następnego dnia wisiałoby w gablotce przy wejściu. A muzyka? Didżej sam pędziłby do Donalda zrobić słitfocię... Podobnie byłoby z Andrzejem Dudą, jeżeliby dojechał, bez żadnej stłuczki. Wspólne zdjątka, zabawa, może wygłosiłby jakąś okolicznościową mowę... O repertuarze muzycznym się nie wypowiadam... Pewnie góralska muzyka. Ale i tak Tuska i Dudę przebiłby Kwaśniewski. Ooo! Po pół godzinie stałby za konsolą, i razem z didżejem, na zmianę, wybierałby co lepsze kawałki. I pół nadwiślańskich bulwarów tańczyłoby razem z nimi. Biedroń też by namieszał. Może nie ta skala, ale... Kiedyś miałem z nim wywiad, umówiliśmy się w jednej z warszawskich restauracji, i ciężko było pogadać, bo cała obsługa tańczyła wokół niego, fotki, autografy, i kelner, i właściciel, i na końcu kucharz. A Mateusz Morawiecki? To byłaby szybka piłka. Nie, nie wołałby do didżeja, że ma zap... za miskę ryżu, słowami na k... też by nie rzucał. Teraz załatwiłby to inaczej. Telefon do właściciela - dzień dobry, kupuję pański lokal. Znaczy się, jakaś spółka skarbu państwa zaraz by się znalazła, chętna do inwestowania nad Wisłą. Szybko sprawa byłaby ogarnięta. Jeżeli Morawiecki by wylicytował - ja ten lokal kupuję, to Zbigniew Ziobro by zawołał - ja ten lokal zamykam! Powód by się zawsze znalazł - są podejrzenia, że łamane są przepisy BHP, nielegalny alkohol, nielegalnie zatrudnieni... To wszystko trzeba sprawdzić, więc i lokal zamknąć do zakończenia postępowania. Na trzy miesiące. I muzyka by grała! Sposobów, by bawić się przy miłej sobie muzyce jest więc sporo. Ale odnoszę wrażenie, że towarzystwo Rafała Trzaskowskiego, i on sam, to nie są bywalcy warszawskich lokali. Gdyby mieli rozeznanie, to wiedzieli, co w jakim klubie jest puszczane. I potrafiliby się szybko ewakuować, w inne miejsce, gdy uznaliby, że jest słabo. Nawiasem mówiąc, za moich czasów, prośba o jakiś muzyczny kawałek też nie była czymś trudnym do zrealizowania. Śpiewano o tym. Na przykład tak: "u Maksyma w Gdyni znów cię widział ktoś, sypał zielonymi mahoniowy gość..." Więc sypnęło się pieniążkiem i didżej grał to co trzeba. Ale nie wiem, czy ten obyczaj uchował się do dziś... Jednym słowem, wychodzi na to, że Warszawa ma prezydenta miłego, grzecznego, którego spotkać można "na mieście", więc demokratę, który ludzi się nie boi, ale który nie potrafi załatwić prostej sprawy. I sprawia wrażenie speszonego, gdy przychodzi mu o coś prosić. W sumie nie wiem, czy to dobrze czy źle. Robert Walenciak