Jeżeli nikt nie został złapany za rękę, jeżeli nie umiecie wskazać konkretnego sprawcy ani nawet nie znaleźliście narzędzia zbrodni, to milczcie! Nie wolno bez twardych dowodów insynuować, że na naszej ulicy mogło się coś takiego zdarzyć! To anarchizowanie sytuacji, niszczenie poczucia bezpieczeństwa obywateli, i tak dalej - oszczędzę Państwu cytowania histerycznych frazesów w stylu wstępniaków redaktora Kurskiego. Tymczasem, wbrew całej tej histerii, uruchomionej wypowiedzią prezydenta Komorowskiego o "odmętach szaleństwa" (ciekawe, dwa pierwsze dni prezydent zachowywał się w trudnej sytuacji godnie i rozsądnie, by nagle rzucić hasło "ni szagu nazad!" i przestawić nim cały agit-prop na zajadłą obronę rzetelności wyborów i kompetencji PKW z KBW, których obronić się po prostu nie da) - owoż, wbrew całej tej histerii, trup leży i ma dziurę w głowie. A skoro tak, nie tylko można, ale trzeba krzyczeć, że doszło do zbrodni, że po naszej ulicy krąży morderca i jeśli nic z tym nie zrobimy, zaraz zabije kogoś następnego. A skoro burmistrz i miejscowa policja upierają się, że to tylko wypadek jakich wiele, że ludzie się przecież czasem potykają, mieszkańcy, nic się nie stało, rozejść się! - albo są u mordercy w kieszeni, albo sami kompletnie nie wiedzą, co robić, bo są za głupi, by zrozumieć sytuację, a co dopiero znaleźć z niej wyjście. Osobiście obstawiam ten drugi wariant. Bez metafor. Nikt przy zdrowych zmysłach nie uwierzy, że 20, 30, nawet 40 procent głosów nieważnych to przypadek albo jakiś masowy atak debilizmu, który dopadł wyborców tej czy innej komisji - gdy za miedzą na przykład odsetek głosów nieważnych jest mniej więcej normalny, a wyniki przez to zupełnie inne. Nikt przy zdrowych zmysłach nie może w kontekście tej horrendalnej liczby głosów unieważnionych podczas liczenia poważnie traktować rewelacyjnego, dwukrotnego wzrostu poparcia PSL w okręgach, gdzie żadne sondaże nie wskazywały na jego szczególną popularność, zwłaszcza gdy wyniki po policzeniu okazują się dramatycznie odmienne od wyników sondażu exit poll. Jeśli w tej samej komisji rok temu w eurowyborach głosów nieważnych było 2, 3 procent, a dziś 20, 30, i to tylko w głosowaniu do sejmików i rad powiatów, to ci sami wyborcy równie skomplikowaną książeczkę do rady gminy obsługiwali prawidłowo bez problemu. Jeśli nigdy przez ostatnich 25 lat odsetek głosów nieważnych nie przekraczał 10 proc., a różnica między exit polls a ostatecznych wynikiem 1-2 proc., a teraz nagle jest to cztery razy więcej... I tak dalej... Wniosek jest przecież oczywisty i nie wolno tego nie powiedzieć jasno, głośno i wyraźnie, bez czekania nawet na ostateczne, oficjalne zakończenie tej farsy, bo "wyniki cząstkowe" mówią same za siebie: w tych wyborach doszło na bezprecedensową skalę do masowych fałszerstw! I nie stwierdzenie tego faktu niszczy polską demokrację, tylko uparta obrona fałszerzy i tego dziadowskiego bardaku, który dał im możliwość sfałszowania wyników i poczucie bezkarności. Mówię "doszło do fałszerstw na wielką skalę", a nie "sfałszowano wybory". Bo to drugie określenie kazałoby podejrzewać, że fałszerstwo zostało zaplanowane i przeprowadzone przez władze - jak na Ukrainie Janukowycza, na Białorusi czy w peerelowskich "wyborach" 3 razy "tak". Moim zdaniem nic na to nie wskazuje. Przeciwnie... Gdyby to centralna władza postanowiła wybory sfałszować, to by była na sytuację przygotowana. A widać, że nie jest, że pogubiła się kompletnie, zmienia narracje i brnie w zachowania z punktu widzenia jej interesów bezsensowne (w końcu fałszerstwa skutkują nie tylko wykoszeniem opozycji, ale też odepchnięciem od lokalnych żłobów pasących się przy nich dotąd struktur PO, czego we wzmożeniu walki z kaczystowsko-millerowskim warcholstwem i anarchią Partia i jej propagandyści wydali się nie zauważyć). Mamy do czynienia z czymś innym. Po pierwsze, nie da się tego nazwać inaczej, z totalnym burdelem. Jego symbolem stał się osławiony program komputerowy firmy "Nabino" i leśne dziadki z PKW, które go zamówiły - ale moim zdaniem symbolem jeszcze bardziej wymownym są wyborcze urny. Wiem, że to w porównaniu z fałszerstwami drobiazg, ale drobiazgi są czasem najbardziej wymowne i najlepiej rzeczywistość wyjaśniają. Popatrzmy na zdjęcia z komisji wyborczych, na te "urny". Jakieś kartony po lodówkach czy telewizorach, pudła owinięte lepcem, a w Gorzowie trafił się nawet w funkcji urny - o, jakże wymowny symbol! - zwykły pojemnik na śmieci z nalepionym białym orłem. Czy można bardziej poniżyć państwo i unaocznić jego rozkład? W ostatnim Nabambuko Dolnym zdobywają się na to, by przed wyborami wyprodukować dla wszystkich komisji odpowiednie urny, zestandaryzowane, najlepiej przezroczyste, by wydrukować porządne karty do głosowania i tak dalej. U nas nie. Po co, skoro w lokalach wyborczych są wciąż biało-czerwone skrzynki jeszcze z czasów FJN, tylko koronę orzełkowi domalowano. Żaden leśny dziadek nie pomyślał nawet o tym, że za jego czasów była jedna mała karteczka z jedną listą do głosowania bez skreśleń, a teraz po kilka dużych broszur, i że te urny będą przepełnione już po paru godzinach. Nie tylko urny, także składy komisji "liczących głosy" pozostały te same. Liczą głównie lokalni urzędnicy i miejscowa "budżetówka". I oni sami, i ich żony, kochanki, pociotki oraz kumple są materialnie uzależnieni od lokalnej władzy. Od tego, czy miejscowy kacyk pozostanie na kolejną kadencję, i czy mafia, do której należy, rozciągnie swe macki w powiecie i województwie jeszcze szerzej, zależą stanowiska, etaty, dochody i wszelkie inne apanaże całego tego towarzystwa. Więc oni po prostu wiedzą, jak liczyć, i jak odróżniać głosy ważne od nieważnych, żeby wynik był właściwy. Tym bardziej, że w wielu miejscach skręcali wyborcze wyniki już od dawna, rutynowo wręcz. Cuda nad urną w poprzednich wyborach w województwie mazowieckim były powszechnie znane, wszyscy to widzieli - i nic. Sąd klepnął formułką, że owszem, były nieprawidłowości, ale ich wpływ na ostateczny wynik wyborów był znikomy. Media opisały i nic. Opozycja machnęła ręką, bo zajęta była walką z Tuskiem, a nie tym, co tam sobie jakieś wieśniaki ukradną, zwłaszcza że te wieśniaki to potencjalny koalicjant. Władza machnęła tym bardziej, bo niech tam sobie "peezel" doi prowincję, jak my doimy centralnie, musi być jakiś parytet w koalicji. A PKW od ćwierć wieku jest rodzajem złotych pampersów dla dożywających kresu wysłużonych prominentów środowiska sędziowskiego, których koledzy wysyłają na tłustą synekurę, by sobie tam drzemali, kasując ogromne pieniądze za stemplowanie każdego podsuwanego papierka "za zgodność" z prawem wyborczym. No więc - skoro tak jest, skoro tak się robiło nie raz, i zawsze przechodziło, to co? Tyle że - wiem, bo znam dobrze tę mentalność, sam zresztą wywodzę się przecież "z awansu społecznego" - chama zawsze gubi pazerność. Jedną z cech tego rodzaju dzikości, który nazywamy chamstwem, jest niezdolność powściągnięcia się. Ile by cham nie zeżarł, chce żreć jeszcze więcej, choćby miał się zażreć na śmierć i pęknąć. Mało im było podfałszowywać na dziesięć procent, podkręcili do czterdziestu i zaczęły się problemy... Albo może i się nie zaczęły? Może zwis w Polsce jest tak potężny, a instynkt elit, skupiania się wokół władzy i obrony systemu III RP wbrew wszystkiemu, w najbrudniejszych nawet sprawach, jest tak silny, że jeszcze nawet i to przejdzie? Że władza nie ugnie się w twierdzeniu, iż wyborów kwestionować nie wolno, sądy raz jeszcze klepną cuda nad urną z paragrafu o nikłej szkodliwości stwierdzonych fałszerstw, prezesi Trybunału Konstytucyjnego, Sądu Najwyższego i Krajowej Rady Sądownictwa na czele pospolitego ruszenia prawniczych establisz-mętów dopilnują, by leśnym dziadkom włos z głowy nie spadł, by w PKW i Krajowym Biurze Wyborczym niczego nikt nie zmienił. A propagandyści przekonają, że nic się nie stało, a jeśli nawet, to i tak nic się nie da zrobić. A rejonowe komisje pozostaną, jakie są, choć już dziś NIK stwierdza, że są niezdolne do przeprowadzenia następnych wyborów - i może nawet pozostaną te "zastępcze" urny z kartonów i kubłów na śmieci? Wszyscy zatkają nosy, udając, że nie czują smrodu rozkładającego się trupa III RP, i nadal każdy będzie mógł sobie sfałszować wybory i ukraść kawałek państwa, nawet byle drobny powiatowy gangster, a co dopiero premier czy prezydent? Tak już kiedyś w Polsce było. Pod koniec wieku XVIII wieku. Wiecie Państwo, jak się to skończyło?