Uwierzcie mi, że ich obawy to nic. Jeśli ktoś, tak jak ja, zna wspomnianych polityków z ich rzeczywistej działalności - to dopiero ma powody się obawiać. Bo co tam wymyślała prasa na takiego na przykład Macierewicza? Najwięcej uwagi poświęcano jego jurodiwym oczom. Poza tym chóralnie oskarżano go o sfabrykowanie sławnej listy osób figurujących w zasobach archiwalnych MSW. Minęło od tego czasu czternaście lat i nie udało się wskazać ani jednej osoby, umieszczonej na liście, która by w istocie w tych zasobach nie figurowała (czy materiały z archiwów zawsze dawały podstawę do oskarżenia o agenturalność, to osobna sprawa, w uchwale sejmowej, realizowanej przez Macierewicza, nieujęta). Uporczywie oskarżano Macierewicza o manipulację, tymczasem jego grzechem było coś wręcz przeciwnego - że wykonał uchwałę Sejmu właśnie nazbyt literalnie, ignorując zupełnie polityczne uwarunkowania. A wystarczyłoby, żeby schował pod sukno papiery TW "Bolka" i wszystko wyglądałoby zupełnie inaczej. Idąc tym tropem, robi dziś prasa z Macierewicza, kandydata na pełnomocnika premiera ds. wojskowego kontrwywiadu, intryganta i awanturnika, który co dostanie w łapę, to rozwali, bo tak ma. Tymczasem, jeśli prześledzi się karierę Macierewicza, widać, że jego "awanturnictwem" rządzi żelazna logika: Macierewicz, gdziekolwiek się znalazł, zawsze przyjmował postawę bardziej od innych nieprzejednanego. Tworzył wokół siebie wąską, wierną mu grupę Najbardziej Nieprzejednanych, po czym atakował z furią kierownictwo formacji, w której się znajdował, zarzucając mu uwikłanie w kompromisy oraz zdradę i, rozbiwszy co było do rozbicia, wychodził ze swą grupą tworzyć formację bardziej nieprzejednaną od innych. Tą drogą - do złudzenia przypominającą działania Lenina wśród rosyjskich socjaldemokratów - doszedł Macierewicz do kompletnego osamotnienia na skraju sceny politycznej. Ale tracąc polityczne oparcie, zyskał coś znacznie cenniejszego. Trafił mianowicie do Radia Maryja, gdzie z licznych polityków ubiegających się o łaski Ojca Dyrektora został w największym stopniu zaakceptowany. Był tam bodaj najczęściej zapraszanym gościem i zdobył sobie największe zaufanie szefa stacji. A to z kolei pozwoliło mu oddać Jarosławowi Kaczyńskiemu przysługę, bez której nie byłby on dziś premierem, a jego brat prezydentem. Pojednał go, mianowicie, z księdzem Rydzykiem, o którym wszak wcześniej głosił Kaczyński, że to ruski agent wpływu. Można oczywiście założyć, że Macierewicz się zmienił. Że już nie fascynuje go permanentna rewolucja, że nie zacznie w kontrwywiadzie tworzyć wewnętrznego, wiernego sobie kręgu i knuć przeciwko Kaczyńskim jako zdrajcom prawdziwego oczyszczenia i IV Rzeczpospolitej. Że nie uważa się za jedynego sprawiedliwego w Sodomie, co zwykle wiąże się z przyznaniem sobie prawa do sięgania po wszelkie środki, byle były skuteczne. Któż może wiedzieć? Ja nie mogę. Ale mam wątpliwości. Podobnie, jak mam je co do nowego premiera. Ile pozostało w nim do dziś z tego zaplątującego się we własnych intrygach na supeł krętacza, którego pamiętam z czasów niesławnego "jednoczenia prawicy" i Konwentu Świętej Katarzyny? Od tych czasów ci z przywódców centroprawicy, którzy pozostali w grze, wiele zrozumieli i wiele się nauczyli. Nie chodzą już w powycieranych marynareczkach jak z lumpeksów, nie mają łupieżu na ramionach, lepiej się wypowiadają i grają sprawniej. Najwyraźniej zrozumieli, że aby zdobyć władzę, muszą się zmienić. Ale czy zdobywszy ją, nie dojdą przypadkiem do wniosku, że teraz już nie muszą nikogo udawać? Oto jest pytanie, przed którym, czytając o nominacji Macierewicza, nie mogę się opędzić.