Mogliby...., ale tego nie robią, bo wierzą, że z tego ogniska to akurat im uda się wyciągnąć kartofle, nie poparzywszy się przy tym zanadto. Drogi Tomku! Przepraszam!.... - tak mógłbym zacząć ten tekst. Przyznaję się bowiem do grzechu niewiary. Gdy przed niemal czterema laty, po superszybkiej i partyzanckiej zmianie ustawy trójca PiS-Samoobrona-LPR skonstruowała nową Krajową Radę Radiofonii, koledzy dziennikarze pytali mnie o jej nowego, pochodzącego z namaszczenia Leppera, członka - Tomasza Borysiuka. Tak się bowiem dziwnie złożyło, że był to ten sam Tomek Borysiuk, który parę lat wcześniej został współwydawcą jednego z moich telewizyjnych programów. Mówiłem wtedy o nim raczej miłe rzeczy i deklarowałem, że nie wyobrażam go sobie jako człowieka, który wyrąbywać będzie w medialnej rzeczywistości jakieś dziwne ścieżki. Pomyliłem się. I to okrutnie. Telewizja publiczna od lata oswajała nas z tym, że dzieją się w niej rzeczy niezwykłe. I nie chodzi mi bynajmniej o gwiazdy tańczące na lodzie czy pieśni biesiadne. To jednak, co wyrabia się na "Woro" (tak pieszczotliwie mówi się o gmachu zarządu przy ul. Woronicza) od ponad pół roku, przekracza jednak granice wyobraźni. I szaleństwa. Wszechpolacy przepychający się z postpisowskimi reliktami, obsadzanie, już bez żadnej żenady, stanowisk ludźmi z nadania rodzinno-partyjnego, zarządy zawieszane i odwieszane, karteczki zostawiane na drzwiach następcom, dwu- i trójwładze. A to wszystko - na domiar złego - rozgrywające się w scenerii finansowej i jakościowej degrengolady mediów publicznych. Coraz bardziej przypomina to jakiś straszno-śmieszny dance macabre, tańczony na grobie TVP. A główną w nim rolę odgrywa tenże niepozorny Tomasz Borysiuk, który zmieniając sojusze, doprowadza do kolejnych przesileń i zmian telewizyjnych władz. PiS, a raczej jego dawni nominaci - bo mam wrażenie, że panowie Siwek czy Urbański walczą już przede wszystkim o swoje posady i pieniądze - nie za bardzo przejmując się tym, jaki medialny interes miałaby ich partia-matka, robią wszystko, by utrzymać w swych rękach jakiekolwiek telewizyjne przyczółki. Platforma też prowadzi jakąś dziwną grę, której celem - mam wrażenie - jest takie ośmieszenie i skompromitowanie TVP, by za jakiś czas każdy ruch, wykonany w sferze mediów przez rządzących, został przyjęty jak zbawienie. Szokujące jest to, że obie strony, widząc jak media publiczne coraz bardziej chylą się ku katastrofie, nie wykonają zdecydowanego gestu, który przeciąłby ten swoisty - choć bałaganiarski - pat. Od początku kwietnia w kancelariach: Sejmu, Senatu i prezydenta leżą sprawozdania KRRiTV. Wystarczyłaby zgodna decyzja tych trzech ciał, by wszystkie medialne układanki rozsypały się w drobny mak. By można było powołać nowe rady i zarządy. Rozumiem, że do niedawna rządząca Platforma mogła liczyć na nową ustawę i to, że pozwoli im ona na poukładanie tych puzzli wedle nowych reguł. Dziś ta nadzieja legła w gruzach. Nie ma więc na co czekać. Dwa głosowania, jeden prezydencki podpis i telewizyjno-radiową rzeczywistość można składać od nowa. A jeśli ktoś się z tego trójgłosu wyłamie, to przynajmniej wiadomo będzie, kto bierze odpowiedzialność za medialne szaleństwo.