Każda siła polityczna, choćby nie wiem jak radykalna, kończy w kadzidlanych dymach, tam szukając polskiej duszy. To jest jak nieunikniona konieczność. Gdy Roman Dmowski budował Ligę Narodową, to przecież budował ją w kontrze do Polski zastygłej po Powstaniu Styczniowym, w kontrze do konserwatystów, szlacheckiego użalania się i cierpiętnictwa. Narodowcy zwalczali konserwatywną ugodę, wołali, że pozbawia ona naród aktywności i sił witalnych, szli pod strzechy, "unarodowiali" warstwy ludowe. Młody Dmowski był politycznym rewolucjonistą. Stary - reakcjonistą. Endecja zaczynała jako siła rozbijająca salony, a na salonach skończyła. I w kruchcie. Pielęgnując najbardziej reakcyjny katolicyzm. A za wroga biorąc - mało ambitnie - Żydów i lewicę. Jego główny przeciwnik polityczny, Józef Piłsudski, zaczynał jeszcze bardziej radykalnie. Rewolucjonistą został w sposób naturalny - te podupadłe dworki szlacheckie na kresach wschodnich to w XIX wieku była wylęgarnia terrorystów i zamachowców. Ignacy Hryniewiecki (zabójca cara Aleksandra II) trafił do Narodnej Woli, Feliks Dzierżyński do SDKPiL i komunistów, i wiadomo jak skończył, a Józef Piłsudski do PPS. Towarzysz Ziuk do pięknoduchów nie należał, szefował Organizacji Bojowej PPS. OB organizowała zamachy na policjantów i carskich urzędników, wykonywała wyroki śmierci na konfidentach, no i napady na pociągi z pieniędzmi. Strzelali i zabijali. M.in. w roku 1908 w Bezdanach, w którym brał udział Piłsudski. W sumie - 2,5 tys. akcji w cztery lata. Czeczeńcy, IRA, talibowie przy naszych PPS-owcach to drobne, nieśmiałe organizacje. I co się stało niespełna 20 lat później? Ano Piłsudski, ten terrorysta, lewicowiec, pojednał się w majątku Radziwiłłów w Nieświeżu z konserwatystami, z arystokracją, także tą kolaborującą, wciągnął ich do rządu. A ulica skomentowała to takim wierszykiem: "To nie sztuka zabić kruka, Ani sowę trafić w głowę Ale sztuka całkiem świeża Trafić z Bezdan do Nieświeża" Epilog tego wszystkiego jest też dobrze znany, dawni rewolucjoniści i legioniści przekształcili się w nieudacznych dygnitarzy. W ogóle, piłsudczycy kończyli marnie. A pamięć o Zaleszczykach i klęsce sanacji, co u nas się pomija, była jednym z kluczowych elementów politycznej świadomości po roku 1939, i po roku 1945. No dobrze, w tymże roku 1945 władzę wzięli komuniści, no, po nich miłości do narodowej tradycji raczej nikt nie oczekiwał. I faktycznie tak było - oni budowali nowy świat, brutalnie walcząc ze starym. Do czasu - od początku lat 60. mamy w PZPR zwrot, do głosu dochodzą tam młode, wywodzące się nie z KPP, ale z ZMP kadry, czyli chłopskie i robotnicze dzieci. I co? Mamy wykwit "partyzantów", wielkie obchody tysiąclecia państwa polskiego, maszerujących wojów Chrobrego i husarzy. A potem już poleciało, szable, rogatywki, i tak dalej, PZPR władzę oddawała przy Okrągłym Stole w asyście biskupów, opowiadając o dobru narodu, a już później, za III RP jej funkcjonariusze gromadnie zaciągali swoje stare żony do ołtarza, do ślubu kościelnego. A "Solidarność"? W roku 1980 to była mocno robotnicza, wołała "wszyscy mamy równe żołądki", i lekko antyklerykalna. To wszystko skończyło się Balcerowiczem, a teraz resztki wielkiego związku wegetują gdzieś w okolicach PiS-u, obrońców krzyża i księdza Rydzyka. Taka polska dusza. Pisząc o przeobrażeniach nie można przecież pominąć Donalda Tuska i jego liberałów. Ja pamiętam KLD z początku lat 90. - wesołych chłopców, chętnie opowiadających antyklerykalne dowcipy, i w kółko powtarzających, że prywatyzacja i niskie podatki. Cóż mamy teraz? Podatki idą w górę, na prywatyzację nosem kręci Jan Krzysztof Bielecki, a w międzyczasie Donald Tusk zdążył z żoną Małgosią wziąć ślub kościelny. I zapisać Platformę do międzynarodówki chadeckiej. Myślę zresztą, że Platforma jeszcze bardziej zawędrowałaby na prawo, ale to miejsce jest zajęte, tam jest już PiS, Jarosław Kaczyński był szybszy. A on też przecież przeszedł wielką ewolucję. Wołał przecież, że ZChN to najkrótsza droga do dechrystianizacji Polski i urągał ks. Rydzykowi. A gdzie jest teraz - każdy widzi. Jeżeli w polskiej polityce mamy bezustanny ruch, jeżeli żywot partii polega na tym, że rodzi się ona jako siła zbuntowana, radykalna, rzucająca rękawicę porządkowi społecznemu i jego symbolom, walcząca (przeważnie) o tych co mają najmniej, a kończy może nie w kruchcie, ale pod kościołem, to co dalej? Rodzi się teraz coś nowego czy nie? Nie mam zamiaru uprawiać jakichś wróżb, i opowiadać, że właśnie coś nowego się wykluwa, że ho, ho. Owszem, są różne wydarzenia, które możemy zinterpretować jako pierwsze jaskółki kolejnej erupcji. Ale równie dobrze możemy uznać, że niewiele znaczą. Bo wprawdzie jest na polskiej mapie politycznej potężna dziura, ale z tego nie wynika, że za chwilę ktoś w to miejsce wejdzie. Jest bowiem jeszcze jeden element, który trzeba uwzględniać - demografia. Poprzednie ruchy radykalne mogły się rozwijać, bo żywiły je tysiące młodych ludzi, ambitnych, dla których nie było miejsca w społeczeństwie. Dławił ich niewidzialny szklany sufit. To była ta para, która napierała. Dziś para jest spuszczona. Można wsiąść w samochód albo samolot i pojechać do pracy kilkaset kilometrów na zachód. Przedłużyć ułudę. Tak, o ile się nie mylę, postąpiło grubo ponad 500 tys. Polaków. To jest jedna z najmniej docenianych zmian ostatnich lat. Robert Walenciak