Pisałem o sprawie wielokrotnie, nie chcę dziś mnożyć szczegółów, ale jedno jest w niej najważniejsze. Pani prezydent wymachiwała wtedy wyrokiem sądu, który stwierdzał, że od stycznia 2009 kupcy zajmują teren bezprawnie. Kibicujące pogromowi media zgodnie przemilczały jednak fakt, że wyrok ten bynajmniej nie nakazywał opuszczenia blaszaka w żadnym określonym terminie. Kupcy prosili o pół roku, aby móc zbudować halę w innym miejscu. I o te właśnie pół roku chodziło. Ratusz, po pierwsze, żądał terenu na placu Defilad już, natychmiast. Po drugie, nie godził się na to, żeby KDT przeniesiono gdzie indziej. Oferował kupcom rozparcelowanie ich po różnych lokalizacjach - trochę tu, trochę tu. Ale przecież sens tego przedsięwzięcia, i pożytek, jaki z niego mieli konsumenci, wynikał właśnie ze skupienia wszystkich tych sklepików i warsztatów usługowych w jednej hali. Przypominam, choć to nie okrągła rocznica, bo właśnie wczoraj prasa doniosła, że warszawski Ratusz zerwał umowę ze szwajcarskim architektem, który miał opracować projekt Muzeum Sztuki Współczesnej (według części gazet to ów architekt zerwał umowę z miastem). Obie strony oskarżają się nawzajem i żądają milionowych odszkodowań, w co nie będę się w tej chwili wgłębiał. Przy okazji do wiadomości publicznej podano, że poszło już, prawie na pewno w błoto, na owo zapowiadane muzeum 9 milionów złotych, ale i w to nie będę się wgłębiał, bo co to jest 9 milionów w dobie Euro 2012, gdy trwonione i transferowane do prywatnych kieszeni są miliardy. Najważniejsze w tym "niusie" jest to, że w trzy lata po brutalnym rozpędzeniu kupców i zlikwidowaniu bardzo pożytecznej dla mieszkańców hali targowej ci, którzy się tego dopuścili, przyznali się oficjalnie, że nie ma jeszcze nawet gotowego PROJEKTU muzeum, pod które tak pilnie potrzebowali placu. A skoro nie ma tego projektu, to znaczy, że nie ma też ostatecznego projektu połączonej z nim stacji metra; właśnie niemożność uzgodnienia planów z biurokratami odpowiedzialnymi za II linię metra podał szwajcarski architekt jako przyczynę zerwania kontraktu. Dla mieszkańców Warszawy, jeśli oczywiście nie mówimy o oddanych władzy całą ogłupioną duszą lemingach, było to od dawna jasne. Przez prawie rok po wypędzeniu kupców z opustoszałą halą nie działo się nic. Potem przez wiele miesięcy straszył opustoszały plac. W końcu zbudowano na miejsce "blaszaka" inny blaszak, barak mieszczący biura budowy metra - na pewno nie mniej "szpecący" centrum miasta, co jest ważne z uwagi na tak uparcie podnoszony przeciwko KDT argument estetyczny. I to wszystko, budowa zapowiadanej stacji pod muzeum dotąd się nie zaczęła, choć budowa samego metra już trwa. Innymi słowy, od dawna mogliśmy się domyślać tego, że motywując brutalną akcję blokowaniem przez kupców niezbędnej miastu inwestycji, pani Gronkiewicz Waltz kłamała - i to kłamała równie bezczelnie, jak łgała jej partyjna koleżanka o przekopywaniu ziemi pod Smoleńskiem "na metr w głąb", albo jak robił to ich najwyższy zwierzchnik zapewniając w tydzień po katastrofie, że wszystkie telefony o laptopy ofiar katastrofy oraz zawarte w nich tajemnice państwa polskiego i NATO zostały skutecznie "zabezpieczone przez polskie służby specjalne". Ale teraz do tego kłamstwa Ratusz wreszcie się, de facto, przyznał. Nasuwa się pytanie: skoro nic się nie paliło, żadne terminy budowy nie goniły, to dlaczego nie dano kupcom z KDT tych sześciu miesięcy potrzebnych na przeniesienie się w inne miejsce? Po co była ta awantura i w czyim interesie? Jest tylko jedna sensowna hipoteza, która to wyjaśnia. Otóż w KDT kupić można było dokładnie ten sam towar, co w rozmnożonych wokół "galeriach handlowych" - tylko znacznie taniej. Mówiąc krótko, drobni przedsiębiorcy psuli interes stojącym za tymi galeriami wielkich firmom, które zainwestowawszy wielkie pieniądze w pozyskanie odpowiednich zgód od miasta, odbijały je sobie i nadal odbijają łupiąc Warszawiaków paskarskimi cenami. Ratusz więc odegrał rolę zbira, wykonującego w ich interesie brudną robotę. Rozpędził kupców, i to szybko, by uniemożliwić przeniesienie kłopotliwej dla wielkich centrów hali w inne miejsce. I zrobił to nawet bez oglądania się na prawo, bo sąd uznał potem prawomocnie, iż użycie przeciwko kupcom prywatnie wynajętych osiłków było jego oczywistym złamaniem (tylko oczywiście poniewczasie nic z tego poszkodowanym nie przyszło). Czy to przykład odosobniony? Najgorsza rzecz, że właśnie typowy. Organy państwa i samorządu często służą w III RP za najemnego zbira różnym mętnym typom i ich szemranym interesom. Bruździ ci konkurencja, chcesz kogoś zniszczyć i masz na to forsę? Możesz oczywiście wynająć bandziorów, żeby konkurenta podpalili albo podłożyli mu bombę w samochodzie. Ale w tym "państwie wielkiego cywilizacyjnego sukcesu" skuteczniej jest dać w łapę miejscowej prokuraturze, żeby zgnoiła go pod jakimś całkowicie wyssanym z palca zarzutem, na przykład, prania brudnych pieniędzy. Albo skarbówce, żeby naliczyła mu wzięty z sufitu zaległy podatek i zniszczyła egzekucją komorniczą. Co tam, że po latach jakaś wyższa instancja uzna w końcu te działania za bezprawne, tyle to pomoże, co umarłemu kadzidło. Na 30 maja zapowiedzieli w Warszawie zjazd założycielski przedsiębiorcy, którzy padli ofiarą takich, jak to się mówi, "błędów" czy "nadgorliwości" urzędników. Ja badałem parę takich spraw i jestem pewien, że co najmniej w części wypadków przedsiębiorcy padali ofiarą nie żadnych tam "błędów", tylko najzwyklejszych w świecie bandytów, realizujących swe interesy rękami przekupionych urzędników państwowych i samorządowych. Między małym miasteczkiem a stolicą jest różnica skali, ale nie ma powodu sądzić, że mechanizmy działania są inne. Sprawa zniszczenia KDT wymaga śledztwa, wyjaśnienia i wyciągnięcia konsekwencji. Mam nadzieję, że doczekam się jeszcze w Polsce uczciwej władzy, która to zrobi. Rafał Ziemkiewicz