Długie lata spędzone na wystawaniu pod "ważnymi" drzwiami i bieganiu po politycznych korytarzach powinny człowieka nieco znieczulić. I znieczulają. Często - wzorem pewnego rabina sprzed dwóch tysiącleci - powtarzam sobie w duchu "wszystko już było", dziwiąc się ekscytacji i podnieceniu kolegów po fachu. Ale i mnie czasami trafia szlag, gdy słyszę odgłosy politycznej dżungli. Zwłaszcza, jeśli dochodzą do mnie z okolic, które - nie ukrywam - darzę sympatią. Oto były sobie dwie partie. Ich liderzy znali się jeszcze z czasów podziemia. Mieszkali w tym samym mieście, razem knuli, razem wchodzili w jawną politykę i na fali obietnicy "wspólnie idziemy po władzę" wygrali wybory. Koalicji nie udało im się zawiązać - trudno, ale posługując się sztuką epistolograficzną obiecali sobie solennie "jeśli spór - to bez inwektyw, pomówień i argumentów ad personam" (znajdźmy "rozwiązanie eliminujące z polskiej polityki ów gen agresji, histerii i insynuacji" pisał jeden do drugiego, a drugi z ochotą podchwytywał propozycję). No pięknie! Zapału starczyło im na kilka tygodni. Potem i jedni i drudzy zaczęli "poluzowywać" sobie kaganiec, przytyki zaczęły zamieniać się w obelgi, a polemiki w oskarżenia. Nie dam głowy, kto zerwał ten chwilowy "treuga dei", ale mam wrażenie, że do boju pierwszy ruszył pewien zasłużony wielce polityk , który w "skrzekliwym głosie prezydenta" dostrzegł proces upodabniania się do Gomułki. Potem było coraz gorzej, a ostatni tydzień przelał czarę goryczy. Te sugestie, że Kaczyńscy chcą zmieniać ustawę lustracyjną, bo kieruje nimi tylko i wyłącznie osobisty strach przed teczkową jawnością (podczas gdy wiadomo, że dyskusja dotyczy tajemnic alkowy i życia ludzi, nie będących dziś politykami, a zmian w ustawie lustracyjnej chce też senacki klub PO) i zapowiedź premiera, że Kurskiemu, nawet jeśli afera billboardowa okaże się wyssaną z palca bzdurą, "włos z głowy nie spadnie", to już przekroczenie granic uczciwości, przyzwoitości, że o "eliminowaniu genów agresji i insynuacji" nie wspomnę. Wzajemne PO-PiS-owe chłostanie miałoby sens tylko w jednym przypadku: gdyby było iście makiaweliczną grą, mającą kumulować i skupiać na sobie uwagę, "przykrywając" inne partie i udowodniając, że w polskiej polityce tak naprawdę liczy się tylko PO-PiS-owa dwójka. Ale ten manewr próbowała już wykonać niegdyś Platforma wyprowadzając swe hufce na wojnę z samoobrończymi barbarzyńcami. I tamto starcie panów Rokity i Leppera wygrali... bracia Kaczyńscy. Konrad Piasecki - Panorama TVP 2