Rozbieżności w tych kwestiach są nie mniej wyraźne i radykalne niż podziały polityczno-światopoglądowe rozdzierające polskie społeczeństwo. Jedni chcieliby więc szkoły z katechezą, modlitwą przed każdą lekcją i wychowaniem patriotycznym, a inni świeckiej, z edukacją seksualną i wychowaniem do tolerancji. Niektórzy traktują szkołę jako mającą przygotować do przyszłej zawodowej kariery i osiągnięcia wysokiego statusu, a oponenci chcieliby, aby kształtowała wszechstronne zainteresowania i budziła ciekawość świata. Część rodziców pragnie wychowania dzieci na sprytnych karierowiczów, którzy dadzą sobie radę w życiu (choćby po trupach), a inni na niepokornych i wrażliwych społeczników, którzy będą chcieli zmieniać świat na lepsze, nawet kosztem osobistych poświęceń i wyrzeczeń. Takich sprzecznych wymagań i oczekiwań jest więcej. Wątpliwe, aby dało się je pogodzić w jednym modelu szkoły powszechnej i ogólnokształcącej, takiej samej w całej Polsce i centralnie nadzorowanej pod względem programowym (szkoły branżowe to inna kategoria, choć i tam modlitwy śródlekcyjne, rekolekcje i patriotyczne gazetki ścienne mogą kształtować pozazawodowe cechy uczniów i przyszłych absolwentów). A zarówno prawicowe władze, jak i lewicowa część opozycji dążą do przejęcia kontroli nad systemem szkolnym i podporządkowania go swojej koncepcji światopoglądowej. Na razie górą jest rządząca prawica nacjonalistyczno-klerykalna, która forsuje ideał rozmodlonego patrioty jako wzór Polaka i przegania ze szkół edukatorów seksualnych oraz organizacje pozarządowe oferujące lekcje tolerancji. Kuratorzy (nie tylko krakowska dewotka) stoją na czele krucjaty przeciwko "deprawowaniu dzieci przez ideologię LGBT" i pilnują, żeby żadne "lewackie" pomysły nie miały do szkół dostępu. Państwowe władze oświatowe traktują nadzorowane przez siebie (tzn. poprzez kuratorów szkolnych) placówki, jako narzędzia indoktrynacji. To się może jeszcze nasilić, bowiem po stwierdzeniu, że najmłodsi wyborcy nie głosowali ostatnio na kandydata PiS, ze strony funkcjonariuszy rządzącej partii padły sugestie dokonania takich zmian w kształceniu i wychowaniu, aby obecni uczniowie w przyszłości - po uzyskaniu praw wyborczych - wiedzieli, kogo mają popierać. Remedium nie jest przejęcie szkolnictwa przez opcję przeciwną, lecz uniezależnienie szkół od politycznego zwierzchnictwa. Gwarancją konstytucyjnego prawa rodziców do kształcenia i wychowywania swoich dzieci według własnych przekonań, byłoby spluralizowanie oferty szkolnej i umożliwienie wyboru spośród różnych propozycji edukacyjno-wychowawczych. Obecnie jest to osiągalne tylko w sektorze niepublicznym, czyli za pieniądze (czesne). Wprowadzenie tzw. bonu oświatowego, czyli stałej dotacji do edukacji każdego dziecka, bez względu na to, w jakiej szkole się ona odbywa, swobodnie wybranej przez rodziców, rozwiązałoby prawie wszystkie problemy z treściami kształcenia i metodami wychowawczymi. Instytucje i organizacje prowadzące placówki oświatowe kształtowałyby je swobodnie, podobnie jak wysokość ewentualnych dopłat, pobieranych od rodziców uczniów, gdyby kwota z bonu oświatowego nie pokrywała kosztów funkcjonowania ich placówki. Kto chce, posyłałby dziecko do szkoły wyznaniowej, inny do świeckiej, jeszcze inny do uczącej metodą wkuwania, a ktoś inny do rozwijającej indywidualne talenty. W ofercie byłyby szkoły uczące bezstresowo i oparte na surowej dyscyplinie, stawiające na wszechstronność i skoncentrowane na wąskim profilu, dla kujonów i dla niesfornych oryginałów, wychowujące w kulcie nauki i w kulcie "żołnierzy wyklętych", przygotowujące do życia w pluralistycznym świecie i skoncentrowane na życiu parafialnym, w społeczeństwie otwartym i w "naszej chacie z kraja". Szkoda, że to niemożliwe w kraju, gdzie rządząca prawica chce wszystkich kształtować według nacjonalistyczno-klerykalnej formuły patriotyzmu, a lewica hołduje hiperegalitaryzmowi, zgodnie z którym wszystkie dzieci mają chodzić do takich samych i tych samych szkół, bo to rzekomo wyrównuje ich szanse życiowe.